TAGI (szukasz postów powiązanych tematycznie tu je znajdziesz):

poniedziałek, 8 grudnia 2014

Co to było święto lasu? Część 1. Pobudka

Opowieści dziwnej treści - czyli:

"Pamiętnik poborowego" Część 1. Pobudka.

(Publikacja na blogu 8.12.2014 r.)

Wszelkie wydarzenia, miejscowości oraz nazwiska są pozmieniane. Wydarzenia tu opisane to kompilacja opowieści, własnych przeżyć autora i plotek, mająca mniejsze lub większe odzwierciedlenie w rzeczywistości.

- Tato...
- Słucham?
- Co to była unitarka?
- Jak pójdziesz do wojska to się dowiesz... A nie, nie dowiesz się raczej...



Eh, kiedyś wszystko było prostsze. Jak się gówniarzowi ustrój w domu nie podobał a w głowie miał trawkę i grzybki to mu w wojsku głupoty w mig z głowy wybili. No tak, ale teraz przecież jest demokracja, prawa dziecka, kodeks ucznia i bezstresowe wychowanie.
- Tato, ale przecież nie powiedziałeś mi w końcu co to było to święto lasu.
- No tak rzeczywiście... No dobrze to posłuchaj.
Unitarka, słowo wymarłe. W nomenklaturze wojskowej oznaczało kilkutygodniowy okres pobytu w wojsku przed przystąpieniem do przysięgi wojskowej. W okresie tym nowo wcielone "koty" czyli młodzi żołnierze uczyli się generalnie tego co się da a czego nie da się zrobić w wojsku. Np. w wojsku nie da się wejść krokiem defiladowym po schodach. Nie da się także wywrócić hełmu na lewą stronę. Żołnierz dowiadywał się także w tym czasie co ma pod łóżkiem.  Żołnierz pod łóżkiem... ma sprzątać! Do tego wszystkie czynności powinny być wykonywane w biegu. Po co? Po to żeby wojsku wyrobić ruchy. Po co? Po to, żeby te zbieraninę indywidualistów zamienić w jeden sprawnie działający organizm. Po co? Po to żeby trepy czyli kadra miała spokój. Kadra – czyli żołnierze zawodowi. Narzędziem zaprowadzania takiego spokoju miał być kapral. I ja właśnie drogi synku miałem zostać takim narzędziem. Ale na razie to ja dowiadywałem się od kaprali o tym co żołnierz może a czego nie może…
A że w wojsku czas szybko leci to i nauka postępowała w tempie zawrotnym. Dzień, jak co dzień zaczynał się od pobudki, którą ogłaszał wszem i wobec dyżurny baterii. Co tam ogłaszał, po prostu darł ryja jak opętany.
- Na baterii pooobudka, pooobudka… wstać!!… śniło mi się jeszcze długi czas po opuszczeniu szeregów naszej armii.
Od tego momentu zaczynał się koszmar. Najpierw wszyscy biegli do kibla czy jak kto woli do ubikacji. Jednak określenie kibel w tym przypadku jest bardziej adekwatne. W kib… przepraszam w ubikacji, czynności fizjologiczne należało załatwić szybko i bezkolizyjnie. Bo miejsc do strzelania mało a karabinów dużo. Znaczy.. zaraz tam miejsc, pomijając te kilka kabin to zrobienie siku wymagało o wiele mniej zachodu. Należało po prostu podejść do ściany wyłożonej kafelkami pod którą w podłodze była zainstalowana rynna i na nią (ściana) bądź do niej (rynna) nasikać. Najlepiej szybko bo za tobą czaiła się kolejna zmiana z bronią przygotowaną już do strzału.
Po tej jakże integrującej żołnierzy czynności następował dalszy punkt programu czyli zaprawa. I tu trzeba trochę powiedzieć na temat klimatu i pogody w miejscowości Pułdach. Generalnie to miasteczko, to polski biegun zimna. Kiedy zaczęliśmy służbę wojskową był kwiecień. Wszędzie zaczynały się już ciepłe dni. Ludzie zrzucali zimowe kurtki zastępując je czymś lżejszym. W Pułdachu gdzieniegdzie jeszcze leżał śnieg. Słowo wiosna występowało tylko w żargonie wojskowym jako określenie naszego poboru do wojska. I w takim to oryginalnym klimacie zaczynaliśmy poranną zaprawę. Zimno, wieje a dyżurny baterii podaje strój do zaprawy porannej. Dopóki były to moro i trampki było jeszcze znośnie. Ale gdy padło hasło: – Góra koszulkaaa, dół gebelsy! (BGS-y bojowe gacie służbowe a może sportowe?) czyli wymemłane na wszystkie strony bokserki o wzorze rodem z wczesnego PRL-u, dobrze jeśli ze sznurkiem bo o gumce to raczej tylko można było pomarzyć) zaczynało się robić niewesoło.
Zimno i goło…
Potem trzeba było wrócić na baterię. Umyć się, albo i nie – w zależności od posiadanego czasu i przebrać w moro. Następną czynnością, którą trzeba było wykonać szybko i sprawnie, był przemarsz do stołówki na śniadanie. Przy każdym takim “spacerze” należało odśpiewać jakąś pieśń patriotyczną. Repertuar był uzależniony od upodobań prowadzącego wojsko drogą kaprala. Napisałem – odśpiewać? Raczej powinno być zaryczeć… Byle rytmicznie.
Śniadanie…
Po wejściu na salę z obowiązkowym ukłonem w kierunku sali i pobraniu śniadania, zwykle następował wyścig z czasem. Należało zjeść jak najwięcej w jak najkrótszym czasie i przed kapralem. Dla tych, którzy wchodzili na końcu kolejki zwykle tego czasu brakowało. Wtedy na sali rozlegała się komenda: – Powstań, wychodzą! a wszystko co na stole lądowało w kieszeniach munduru. Dobrze, że tych w moro nie brakowało.
Po tych śniadaniach po dziś dzień mam uraz do plastikowych kubków w których podawano kawę albo herbatę. Do dzisiaj nie wiem co to było, bo smakowało tak samo. Kubki były tłuste bo zwykle nie domyte. Zresztą trudno jest zmyć coś co stało się niejako integralną częścią całości.
Prawdą, były słowa o szybkim schudnięciu młodych żołnierzy. Co niektórym po kilku tygodniach takiego jedzenia w starym cywilnym rozmiarze pozostały tylko uszy i nosy, wystające spod zielonych czapek.
- Tato… Ale na zdjęciach widziałem, że nosiłeś też beret?
- Tak, ale do moro była czapka rogatywka. Dosłownie… rogatywka. To ustrojstwo zgodnie z wytycznymi naszych dowodzących miało sterczeć dumnie i patriotycznie na naszych głowach. Niestety zwykle było oklapnięte i rozmamłane. Jedynym sposobem na nadanie czapce elegancji było sporządzenie do niej z dwóch patyków usztywniającego stelażu. No cóż. Nie każdy jest stolarzem. Patyki były różne. Grubsze, cieńsze. Krótsze, dłuższe. A wojsko musi wyglądać chu..o ale jednakowo. Jeden z żołnierzy pewnego dnia niesiony patriotycznym duchem i chęcią zaimponowania naszym dowódcom, skonstruował sobie stelaż adaptując nań dwa druty wyrwane z własnego łóżka. Od tego momentu na baterii zapanowała moda na czapki krakuski. I pewnie trwała by do końca naszego pobytu w Pułdachu, gdyby pewnego dnia te prężące się dumnie na naszych głowach dziwolągi nagle nie zaczęły pękać. Szef baterii po tym incydencie zakończył definitywnie lansowanie nowej mody krótkim: “K…a nie popie…ło was?!!! Powyciągać mi to g…o natychmiast. Bo wam to w d…ę wsadzę. No cóż wobec tak szczerze sformułowanej groźby, ponownie powróciliśmy do wzoru rogatywki drewnianej.
- Ale na tym koniec dzisiaj! Późno już! Czas spać.
J.G. 2014

C.D.
http://jerzy-foto.blogspot.com/2015/01/co-to-byo-swieto-lasu.html

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Spam jest natychmiast usuwany. Spam will be deleted!

Dziękuję za poświęcony czas. Aby kontynuować przeglądanie starszych wpisów kliknij na link "starsze posty" lub wejdź w archiwum.