710 km. od źródła.
Do brzegu pozostało jeszcze około 20 m. Łódka o wdzięcznej nazwie “nieszawka” żwawo cięła na skos pofalowaną powierzchnię wody. Była głęboka noc. Księżyc zupełnie nie widoczny a gwiazdy skryte za chmurami. Wprawne i mocne ręce mężczyzny trzymającego wiosła, zdradzały że to nie pierwsza taka podróż. Ktoś kto nie parał się na co dzień wodnym rzemiosłem, płynąłby wolniej, głośniej a łódź nie trzymałaby się tak dosłownie obranego kierunku. Tu było inaczej. Drugi mężczyzna nie wiosłował. Siedział w łodzi zgarbiony. Pochylał się nad sporym zawiniątkiem ściskanym kurczowo w rękach. Był młodszy od swojego towarzysza, ale na jego twarzy rysowało się napięcie sprawiające, że wydawał się starszy. Na lewym policzku od czasu do czasu gdy jego twarz rozbłysła bladą poświatą zza wysoko podniesionego kołnierza kurtki pojawiała się długa na prawie 15 cm. blizna. Ślad po cięciu nożem? Świadectwo jakiejś stoczonej walki czy zwykły wypadek? … Z twarzy tej biła jakaś straszliwa determinacja. Jakby na brzegu do którego się zbliżali miała czekać na niego sytuacja, wymagająca skupienia i ogromnej woli przetrwania. Brzeg był coraz bliżej. W dole rzeki zaczynał rysować się na ciechocińskim brzegu kształt przystani rzecznej. Rozbłyskujące tamże światło małego ogniska świadczyło, że byli tam jacyś ludzie. Jednak jasny punkt ogniska odwracał uwagę żywych istot od toni koryta Wisły. Mężczyźni wiedzieli, że najłatwiej wypatrzeć ich na wodzie. Jednak od chwili spuszczenia łodzi do wody na Kępie, ich schwytanie było raczej niemożliwe. Wiedzieli, że największe niebezpieczeństwo może czaić się dopiero na brzegu. Tam co prawda mogli się łatwo schować, ale także ucieczka byłaby utrudniona.