TAGI (szukasz postów powiązanych tematycznie tu je znajdziesz):

sobota, 19 lipca 2014

Miejsca zbrodni kryminalnej. Aleksandrów Kuj., Nieszawa.



Dzisiaj młyn parowy przy ulicy Wojska Polskiego w Aleksandrowie Kuj. to miejsce, które powoli znika z krajobrazu miasta. Dzisiaj trudno już nawet mając sporą wyobraźnię odtworzyć oryginalny wygląd tego miejsca. Młyn straszy dziś ruinami ścian, równie pięknymi co psychodeliczne mordy autorstwa lokalnego graficiarza nabazgrane na ich powierzchni. Zapewne za kilka lat ruiny młyna znikną zupełnie z powierzchni ziemi. Wtedy historia z nim związana będzie żyć już tylko w paru zachowanych starych zdjęciach i opracowaniach historyków. Chociaż historia tego młyna raczej nie należy do tych, o których się często pisze. Dlaczego? Bo tragiczna... 







Ze sztuką ma to wspólnego tyle co nic... Straszy brakiem jakiegokolwiek przekazu. Jestem ciekaw czy autor tych fresków zna historię tego miejsca... 





U mojego znajomego blogera można zobaczyć jak to miejsce wyglądało w sumie jeszcze nie tak dawno: http://grzegorzsabala.blogspot.com/2011/03/myn-parowy-aleksandrow-kujawski.html

Cała historia została opowiedziana została na początku w Polityce w 2001 r. przez Piotra Pytlakowskiego. Dzięki czytelnikom bloga zamieszczam ten historyczny już artykuł:










 Znalazłem także wywiad z autorem.
28.6.2014 Kryminał w miniskali - rozmowa z Piotrem Pytlakowskim - Wywiady - empik.com
www.empik.com/kryminal-w-miniskali-rozmowa-z-piotrem-pytlakowskim-wywiady-empikultura,26753,a 1/3

Pisanie o zdarzeniach z przeszłości to często prawdziwe śledztwo. By dotrzeć do prawdy, trzeba chodzić od człowieka do
człowieka, odnajdywać kolejnych świadków. To fascynujące! O historycznym reportażu śledczym opowiada Piotr
Pytlakowski z „Polityki”.
Zaproponował pan, żebyśmy porozmawiali o reportażu sprzed sześciu lat „Naprzykrzyło się grzebać”.
Czemu ten tekst?
On do mnie wraca. Tym reportażem chciałem pokazać, że to, co się nazywa dziennikarstwem śledczym, równie dobrze
może szukać śladów w przeszłości. To też jest prawdziwe śledztwo. Trzeba wyjść od szczegółu, faktu i iść, jak po
łańcuchu. Od człowieka do człowieka.
Od wydarzeń, które pan opisuje minęło ponad pół wieku. Było z kim rozmawiać?
Po 55 latach wydawało się, że nie będzie już żadnego świadka. Albo będą to niedołężni ludzie, którzy nic nie pamiętają.
Okazało się, że świadków było sporo i dużo pamiętali.
Nie bali się rozmawiać? O tej historii przez te wszystkie lata nie mówiono.
Trzeba było przełamywać opory, namawiać, tłumaczyć intencje. Czasem trochę ściemniać, po to, żeby usłyszeć różne
wersje. Wiadomo, że każdy zapamiętał to subiektywnie. Byli też świadkowie pośredni, którzy wtedy albo jeszcze nie żyli,
albo sami nic nie widzieli, ale mieli bardzo dokładne relacje od osób, które widziały. Żyli z tymi relacjami, trzymając je dla
siebie.
Ta sprawa na swój sposób jest podobna do tej z Jedwabnego. Tam też prawda została ujawniona po
latach. Jak pan trafił na tę historię?
Kolega, który mieszka w Ciechocinku usłyszał, że w starym młynie w Aleksandrowie Kujawskim zabijano Cyganów po
wojnie, w 46 roku. Jechałem tam szukać śladów zabitych Cyganów. Dopiero na miejscu się okazało, że to nie byli
Cyganie, tylko Niemcy, którzy tam mieszkali z dziada pradziada, po sąsiedzku z Polakami – właściwie spolszczeni Niemcy i
zniemczeni Polacy. Aleksandrów Kujawski leżał na styku kilku kultur, na granicy zaborów.
Zabójstwa Niemców tuż po wojnie aż tak nie dziwią.
Tylko, że ci Niemcy, to nie byli oprawcy, których złapano, bo tam był na przykład jakiś obóz, jakiś kapo. Nie zabijano
miejscowych fürherów, ale zwykłych ludzi, niejednokrotnie takich, którzy starali się w czasie wojny pomagać Polakom,
swoim sąsiadom.
Jak pan się dowiedział, że nie chodzi o Cyganów?
Zacząłem od tego, że pojechałem do miejscowego króla Cyganów, bo na tym terenie mieszka ich sporo. Bardzo chciał
pomóc, ale stwierdził, że o niczym takim nie słyszał. Wtedy zwątpiłem, ale poszedłem do miejscowego historyka. Bardzo
niechętnie ze mną rozmawiał. Musiałem z niego wyduszać informacje, aż coś mu się wymknęło.
Wiedział o zbrodni w starym młynie, ale nie chciał opowiadać o szczegółach. Nie chciał powiedzieć, że ofiarami byli
Niemcy. A kiedy już to przyznał, twierdził, że zasłużyli. Dla niego to był akt sprawiedliwości dziejowej. Nie wyczuwał w
tym zbrodni, raczej normalną kolej rzeczy.
Pamięta pan, jak pan zareagował, gdy się dowiedział, że tam nie chodziło o Cyganów, tylko o Niemców?
Na początku byłem przekonany, że rzecz dotyczyła zbrodniarzy hitlerowskich ukrywających się po lasach, których zabiła
ludność doświadczona cierpieniami wojennymi. Byłem trochę rozczarowany, bo właściwie, gdzie tu temat. W 45-46 roku
takie rzeczy były na porządku dziennym. Wróciła mi energia, kiedy się zorientowałem, że to jest zupełnie inne podłoże, że
to jest zbrodnia. A na dodatek trafiłem na temat, który był dziewiczy.
Czy ten historyk podał panu jakieś kontakty?
Nie. Dowiedziałem się za to o emerytowanym policjancie, który komuś zrelacjonował rozmowę z Franciszkiem Pawlakiem,
jednym z braci dowodzących samozwańczą milicją zabijającą Niemców. W tej rozmowie Franciszek w odniesieniu do liczby
zamordowanych powiedział „że było ich tylu, że naprzykrzyło się ich grzebać”. Ten policjant, wcześniej milicjant, pomógł mi dotrzeć do byłych milicjantów z tamtego okresu.
Chciał z panem rozmawiać?
Często pisuję o przestępczości zorganizowanej, więc wiem jak gadać z policjantami. On znał moje nazwisko, wiedział, kim
jestem.
Ostatecznie udało się panu znaleźć wielu rozmówców. Namówienie ich, żeby zaczęli się zwierzać z
wydarzeń, które uznali za tabu i postanowili zepchnąć na skraj świadomości, musiało być szalenie trudne.
W jaki sposób pan ich otwierał?
Nie używałem jakichś trików. Nie przekonywałem ich do mówienia twierdząc, że będę robił zupełnie inny tekst. To nie
było potrzebne. Miałem wrażenie, że osoby, które coś wiedziały na ten temat albo były świadkami, czekały na kogoś,
komu będą mogły to wyrzucić z siebie.
A były takie osoby, które wykazały duży opór?
Na przykład córka Mateusza Pawlaka, drugiego dowódcy samozwańczej milicji, brata Franciszka. Po publikacji groziła mi
sądem, ale nie miała podstaw, więc się wycofała. Przy rozmowie z nią musiałem uciec się do metod, które służą
wyciągnięciu informacji. Przecież nie mogłem jej powiedzieć, że jej ojciec był oprawcą i o tym się chcę od niej czegoś
dowiedzieć.
To co jej pan powiedział?
Że interesuje mnie historia, a podobno jej ojciec był takim ważnym człowiekiem, odbudowywał Aleksandrów po wojnie.
To oczywiście było bzdurą, ale ją otworzyłem. Sięgnęła po pamiątki rodzinne, pokazała mi legitymację partyjną ojca,
opowiadała o gomułkowskim wiceministrze spraw wewnętrznych, Alsterze, który doprowadził do uwolnienia Mateusza,
kiedy go zamknęli za zamordowanie Niemca, Webera. Oczywiście patrzyła na to z własnego punktu widzenia – jej
zdaniem ojciec był niewinnie uwikłany w te wszystkie rzeczy.
To często zastanawia początkujących dziennikarzy. Czy wolno się posunąć do takich metod?
A jak inaczej się dowiedzieć?
Prawda i dotarcie do niej są pana zdaniem najważniejsze?
Są imperatywem. Nie ma wyjścia. Ma pani jedynego członka rodziny i chce dokładnie udokumentować temat. Oczywiście
tekst powstałby także bez niej, ale byłby uboższy. Nie miałem wahania, że coś robię źle, niemoralnie. Jest taki moment,
że człowiekowi może być przykro. W sumie sympatyczna starsza pani. Ale co zrobić?
A jak ona jest teraz postrzegana w tej społeczności?
To szanowana osoba. Jest odcięta od sprawy, nazywa się inaczej po mężu. Tylko najbliżsi i starsi od niej sąsiedzi wiedzą.
Nie zaszkodziłem jej. Zresztą, monitorowałem to.
A inni niechętni rozmówcy?
Jeden człowiek nie chciał wpuścić mnie do mieszkania, rozmawiał ze mną w drzwiach. Były milicjant. Chyba uwikłany w tę
sprawę, miał krew na rękach, uczestniczył w tym bezpośrednio. Dużo wiedział, ale nie chciał mówić. Tam główne role
odegrali bracia Pawlakowie. Ale pomagała im grupa samozwańczych milicjantów. Pilnowali porządku, głównie po to, żeby
na tym skorzystać. Część z nich, tak sobie wyobrażam, nie założyła z góry, że wezmą udział w mordzie masowym. Tylko
weszli w to w trakcie, na zasadzie grupowego działania. Jak się zrobi pierwszy krok, łatwiej zrobić następny. Oni sami stali
się w pewnym sensie ofiarami, zakładnikami tej sytuacji. Nie zamierzam oczywiście w ten sposób ich usprawiedliwiać.
Jak się zabrać za ugryzienie tematu związanego z historycznym zdarzeniem, kiedy nie wiemy czy
świadkowie żyją?
Zależy jakiego momentu historycznego dotyczy. Jeżeli wydarzenie miało miejsce w PRL, nawet bardzo głębokim, to
sprawdza się, jak prasa to relacjonowała. Potem jedzie się na miejsce zdarzenia, szuka się świadków.
Ale jak szukać tych świadków. Przyjeżdża się do takiego miasteczka, jakim jest Aleksandrów, i co?
Tam jest łatwiej, ludzie się znają. W takiej miejscowości zawsze jest historyk amator, przeważnie emerytowany
nauczyciel, który dokumentuje zdarzenia związane z miasteczkiem. Zawsze zaczynam od niego. Gorzej, jak rzecz się dzieje w jakiejś metropolii. Choć tam też są miejsca, gdzie jest łatwiej, na przykład Praga w Warszawie.
Jakie warunki powinien spełniać reportaż historyczny, nazwijmy go śledczym, żeby to był dobry materiał?
Musi oddawać atmosferę czasu, którego dotyczy. Ważne by był krwisty. Ludzie muszą być jak żywi, nawet, jeśli są
martwi. Nie można zdać suchej relacji z tego, czego się dowiedzieliśmy. Trzeba ułożyć z tego fabułę, napisać historyczną
powieść sensacyjną w miniskali.
Reportaż o Aleksandrowie wywołał spory odzew. Sprawą zajął się IPN z Gdańska, Rada Miasta
zadeklarowała, że chce poznać historię. Jak wpłynął na lokalną społeczność?
Po opublikowaniu reportażu posypały się głosy, listy, ludzie dzwonili. Miałem poczucie, że poruszyłem ważną sprawę, co
dla dziennikarza ma duże znaczenie. Historia była odległa i właściwie wydawała się nieistotna, ale okazała się ważna,
emocjonowała ludzi.
Po tekście do pobliskiej Nieszawy zaczął przyjeżdżać pewien Niemiec, który uratował się z pogromu. Wspólnie z lokalnymi
księżmi prowadził działania na rzecz pojednania polsko-niemieckiego. Z jego inicjatywy w miejscu, gdzie zrzucano
Niemców do rzeki, odsłonięto pomnik. Wcześniej jego pomysły nie spotkały się z żadnym odzewem. W Aleksandrowie
natomiast sprawę wyciszono. Nie było klimatu, żeby tak się posuwać we wstydzie, rozliczeniu. IPN w końcu także
umorzył śledztwo z powodu braku ofiar, które mogłyby się skarżyć.
Rozmawiała Agnieszka Wójcińska
Źródło: "PDF – pismo warsztatowe Instytutu Dziennikarstwa Uniwersytetu Warszawskiego, nr 4/2007"

 Chciałbym coś mądrego napisać, ale historia została już spisana przez innych, tak więc poniżej artykuł z "Gazety". Polecam.
Młyn do mielenia ludzi...

Piotr Głuchowski, Marcin Kowalski, współpraca Tomasz Ciechoński, Toruń 2008-06-10ostatnia aktualizacja 2008-06-10 10:36:18

W 1966 roku pojechałem do Polski na wycieczkę. Podjeżdżam do wsi, a tam druty. To jeszcze Niemców trzymają? Dostałem paniki
To był mały obóz koncentracyjny, ale cierpienia wielkie. 
Katowanie na śmierć, głód. Przymusowe kąpiele w przeręblu. Strażnicy kazali więźniom gwałcić kobiety, lizać zwłoki, nosić na głowie czapki wypełnione własnym kałem. Był jeden, który zabijał ciosem młotka w głowę. Potrafił tak uderzyć w potylicę, że wypadało oko.

Krótko mówiąc: obozowa norma.
Tylko że tutaj strażnikami byli Polacy, a więźniami - Niemcy.
W każdym razie milicjanci i ubecy uważali ich za Niemców. Bo oni siebie nazywali różnie.Większość mówiła o sobie: tutejsi. Z Ciechocinka, Nieszawy, Aleksandrowa Kujawskiego i Wiktoryna - to był ich Heimat.
My żadne rasa pany 
200-300 lat wcześniej ich pradziadowie przybyli z Prus, Pomorza, Szwabii. Osiedlili się między Płockiem a Toruniem. Budowali młyny i olejarnie. Między sobą rozmawiali po niemiecku. Polacy nazywali ich olędrami. Większych konfliktów historia nie odnotowała. Kiedy we wrześniu 1939 roku wszedł tu Wehrmacht, prawie wszyscy olędrzy podpisali volkslisty. Starsi synowie poszli walczyć. Zostali rodzice i małe dzieci.
Ojca Gustawa Bekkera mianowano w Wiktorynie sołtysem. Dostał karabin, ale syn twierdzi, że go nie używał.
- Tato pracował na co dzień jako szewc, więc na matkę we Wiktorynie mówili pani majstrowa - wspomina siwowłosy Bekker. - Dom nasz stał przy drodze, za domem 10 hektarów piachu. Matka sadziła kartofel, ojciec robił but, a po robocie grywał z Polakami w karty.
- Polakom nie przeszkadzało, że volksdeutsch?
- We Wiktorynie Niemców było trzy czwarte wioski i wszyscy mieli volkslistę. Nie było się o co różnić.
- Różnica polegała na tym, że wy byliście rasą panów, a Polacy - podludźmi.
- Ooo, nicht wahr! Ojciec tak nie myślał ani mama. My byliśmy biedni, nie żadne rasa pany - 72-letni Bekker pokazuje nam swoje zdjęcie jako sześciolatka. Wszystkie dzieci w klasie mają buty. Tylko mały Gucio, syn szewca, jest bosy. - Mama była czwarta żona ojca, trzy żona umarły podczas rodzenia i nas było razem siedem dzieci w chałupa, to i pieniądze mało.
- Ale polską służbę w czasie wojny mieliście?
- No, jaa... Marysia Pruszkiewicz u nas była gosposia - Polka z tej samej wioski. Starszą siostrą dla nas była. Potem, jak już przyszli Russen, to myśmy się u niej w domu nawet chowali.
Wojna jest przegrana, ale będzie jak dawniej 
Rozmawiamy w Elsterwerdzie, małym miasteczku koło Drezna. Domy jak w Tczewie czy Inowrocławiu - tylko absolutna czystość przypomina, że jesteśmy za Odrą.
Gustaw Bekker jest tu szanowanym obywatelem - emerytowanym lekarzem.
- Jak bardzo baliście się Ruskich? - pytamy.
- W szkole uczyli: die Tiere. Ja miałem w czterdziestym czwartym osiem lat i brałem to dokładnie. Myślałem, że Rus ma uszy włochate, zęby wilka i tak dalej. Potem - zimą czterdziestego piątego, kiedy już uciekaliśmy przed frontem - zobaczyliśmy i tanki, i Rusków. Wyglądali jak ludzie, tylko bardzo brudne.
Uciekający Wiktoryn wyglądał żałośnie. Żandarmi, administracja i bogaci Niemcy, którzy przyjechali tu z Reichu, wyjechali już wcześniej. Młodzi mężczyźni byli jeszcze na froncie. Starych - w tym szewca Bekkera - powołano do Volkssturmu. Więc teraz zasypaną śniegiem drogą na zachód wlokły się kobiety, kaleki i dzieci taszczące paczki, ciągnące wózki i sanki wyładowane dobytkiem. Nieliczne konie zabrali mijający uchodźców czerwonoarmiści.
- Jak Russen dalej polecieli, to zaczęły się dyskusje. Iść nadal w stronę Reichu czy wracać. Mama mówi: tu groby rodziców, tu rodzina bliższa, dalsza, ludzie znajome. Nic Polakom przecież złego nie zrobiliśmy, wracamy. I wróciliśmy. A z nami trochę tych, co się równo Polakami czuli jak Niemcami albo co z Polakami dobrze żyli. Czy już nie mieli sił iść dalej. W domu mamusia w piecu napaliła, siedzimy, czekamy.

Po dwóch dniach wrócił ojciec. 
- Wojna jest przegrana - powiedział. - Będziemy znowu w Polsce mieszkali. Żeby nas tylko Ruscy na Sybir nie wzięli, to z Polakami się ułożymy jak dawniej.
Ruscy przyszli w towarzystwie polskich milicjantów. Ci ostatni mieli niemieckie mundury i biało-czerwone opaski.
- Zabrali ojca, a nam kazali za dwa dni czekać na krzyżówce z walizkami. Dokąd potem zapędzą - nie chcieli powiedzieć.
Daj uwagę, bo może być wszystko 
Stara krzyżówka w Wiktorynie już nie istnieje, ale krzyż stoi tu dalej. 50 metrów stąd szumi droga krajowa A1. W miejscu, gdzie stał dom Bekkerów, rośnie żyto. Wtedy leżał śnieg.
- Stanęliśmy z mamusią, czekamy i marzniemy - doktor częstuje nas herbatą i kanapkami. Na ścianach w jego gabinecie książki i portrety: Nietzsche, Goethe, Kopernik i królowa Jadwiga. - Zebrało się na krzyżówce ludzi dużo, przyjechali końmi polscy milicjanci, zaczęło się popychanie, bicie kolbami, wyzwisko grube. Popędzili nas na wschód - na wieś Niszczewy, pięć kilometrów przez zasypane pola. Oni na koniach, my biegiem. Miałem worek na plecach - musiałem rzucić. Jak dotarliśmy, kazali się położyć na podłodze w nieczynnej szkole, i tam ostatni raz tatę zobaczyłem.
Wcześniej zatrzymanych mężczyzn milicjanci trzymali na stojąco w szopie węglowej. Ścisnęli tam kilkudziesięciu foksów (volksdeutschów) i Polaków z nimi spokrewnionych.
- Ojciec się tylko raz z tego szauerka wychylił i powiedział do mamy po polsku: "Daj uwagę na dzieci, bo może być wszystko". Potem zaraz go zabrali na Aleksandrów, do młyna parowego. A myśmy z mamą w tych Niszczewach zostali leżeć.
Gustaw Bekker - pierwszy i ostatni raz w czasie naszej rozmowy - ma łzy w oczach.
Młyńskie koła 
Przed wojną młyn parowy w Aleksandrowie Kujawskim był własnością Żyda Atlasa. Ceglany budynek nawiązujący stylem do fabryk łódzkich stał wśród pól i hałasował. Napędzana węglem maszyna poruszała wielgachne wały, te z kolei obracały kamieniami młyńskimi ułożonymi w kilku parach. Młynarz sypał między nie ziarna, by zaczynały się ścierać. Najpierw leciały z tego otręby, potem już mąka.
Gdy żandarmi zabrali Atlasa do getta we Włocławku, młyn stanął. Przez trzy lata kobiety szyły w budynku ciepłe kurtki podbite króliczym futrem - dla Wehrmachtu.
20 stycznia 1945 roku do młyna trafili kujawscy Niemcy i zniemczeni Polacy. Zginęło ich tutaj - wedle różnych źródeł - od 30 do 130.
- Tylko pamiętajcie, proszę, podając liczby, żeby nie zgubić kontekstu - mówi prof. Witold Stankowski, autor książki "Obozy i inne miejsca odosobnienia dla niemieckiej ludności cywilnej w Polsce 1945-1950". - Hitlerowcy założyli na ziemiach polskich 5800 obozów i gett, w których straciły życie miliony ludzi. Polacy założyli - według moich obliczeń - 1035 obozów, w których zginęły tysiące.



TRZECI POMNIK. NIEWINNYM OFIAROM NIEMIECKIM 
Posiadam broń krutkom 

Między 18 a 20 stycznia w Aleksandrowie pojawili się wysłannicy rządu lubelskiego z Nachumem "Antkiem" Alsterem na czele - żydowskim komunistą z Rzeszowa, późniejszym wiceministrem spraw wewnętrznych i posłem. Zorganizowanie władzy ludowej zajęło mu kilka godzin. Przedwojenny burmistrz, który zgłosił się do pracy, został pogoniony. Jego następcą "Antek" mianował niepiśmiennego Franciszka Pawlaka - przed wojną robotnika sezonowego, złodzieja i gwałciciela, skazanego na osiem lat więzienia za napad.
Funkcję komendanta posterunku MO objął inny złodziej - Mateusz Pawlak, brat nowego burmistrza, znany wśród lokalnej bandyterki jako "Matusz" lub "Kulos". Sam wypisał sobie legitymację, na dole dopisując: "posiada broń krutkom".
- Jak widać, umiał pisać, znał też parę słów po niemiecku - dr Tomasz Krzemiński, historyk PAN, opowiadając, nie przestaje chodzić po niewielkim gabinecie . - Przed wojną "Matusz" pił, kradł i kręcił się wśród komunizującego lumpenproletariatu Aleksandrowa i Włocławka. Prawdopodobnie donosił na kompanów policji politycznej. W czasie wojny z pewnością współpracował z gestapo. Może dlatego w 1945 okazał się taki okrutny wobec Niemców? Chciał zlikwidować wszystkich potencjalnych świadków. A może tylko udowodnić swoją przydatność kolejnym panom. W każdym razie, gdy Alster pojechał dalej, Pawlakowie zostali w Aleksandrowie jedyną realną władzą.
Szybko skrzyknęli podobnych sobie bandytów i alkoholików. Zorganizowali własny obóz koncentracyjny.
Nazwiska morderców 
Wszędzie, gdzie Sowieci instalowali nową władzę - od Estonii po Bułgarię - polityka kadrowa wyglądała podobnie. Oborowi zostawali dyrektorami szkół, dorożkarze - burmistrzami. Ale nawet na tym tle Aleksandrów - gdzie powiatową milicję stworzyli chuligani i złodzieje - był przykładem wyjątkowym i dostrzeganym nawet z wojewódzkiej Bydgoszczy.
Sprawozdanie sytuacyjne wojewody za lipiec 1945 roku: "W łonie MO znajduje się wciąż duża ilość elementów nieodpowiednich, zachowujących się niewłaściwie wobec społeczeństwa (...) większość milicjantów się nie nadaje z powodu braku kwalifikacji umysłowych i moralnych (...) zastraszający jest poziom nadużywania alkoholu".
Ocena komendanta MO Pawlaka z tego czasu: "Stosunek do nowej władzy - oddany. Moralne zachowanie się - słaby. Zachowanie pod wzgl. etycznym - sprzedajny. Stosunek do przełożonych - lekceważący. Nałogi - awanturnik".
Późniejsza o dwa lata charakterystyka "Matusza"-"Kulosa" sporządzona przez powiatowego politruka: "Poczucia odpowiedzialności nie posiada. Lubi wódkę. Posiada niskie poczucie honoru". W IPN-owskich archiwach zachowało się kilka podobnych opinii i powojenne wyroki za drobne kradzieże, których "Matusz" dopuszczał się, nawet będąc komendantem. Znaleźliśmy także nazwiska jego ówczesnych podwładnych z MO: Cygański, Chełminiak, Urbański, Filuch (lub Filuchowski).
- Nazwiska są znane, a jednak IPN umorzył śledztwo - mówi dr Krzemiński i drukuje nam uzasadnienie umorzenia.
Instytut prowadził na Kujawach trzy dochodzenia w sprawie zbrodni, których ofiarą padli w 1945 roku miejscowi Niemcy. Dotyczyły Aleksandrowa, pobliskiej Nieszawy i Kruszwicy. Wszystkie postępowania są już umorzone z powodu śmierci domniemanych sprawców. 
- Ile osób mogło zginąć w młynie? - pytamy prof. Witolda Stankowskiego (tego od książki o obozach dla Niemców). - Raczej 30 czy 130?
Profesor namyśla się chwilę, popijając herbatę.
- Niemieckie źródła podają liczbę: 700 osadzonych i około 100 zabitych plus zmarłych. Moim zdaniem to realne, choć wszystkie szacunki opierają się na relacjach. Dokumentów nie ma. Zostały zniszczone w czasach PRL, żeby zatrzeć ślady.
Więźniowie piszą do Bekkera 
Zdaniem emerytowanego doktora ofiar było więcej.
- Mam tu całe archiwum - Niemiec wyjmuje spomiędzy stojących na regale albumów opasłą, szarą teczkę pełną listów. - Większość tych ludzi, które tam trafili, to zostali zabici. Były noce, że zastrzeliwali dziesięciu naraz. A trwało to rok! Wchodził milicjant na salę, gdzie oni spali na sianie, prosto na podłoga, czytał nazwiska i mówi: "do szpitalu!". A potem więźnie słyszeli strzały niedaleko i rano im kazali zwłoki wywozić. Całe wozy ciał zakopywali wokoło młyna. Bardzo niewiele osób przeżyło ten młyn. Ale trochę przeżyli i mam tu relacje pozbierane przez ostatnie lata.
Pochylamy się nad listami.
Eugenia Müller pisze, że była gwałcona w młynie. Kiedy się broniła, Polacy ją bili. Dawali tyle batów, ile jej rodzina miała hektarów. Po zgwałceniu kazali zwykle jeszcze "podziękować panom".
- Ale ona tu pisze, że nie ma nic przeciwko Polakom - doktor Bekker stuka palcem w akapit na końcu listu. - I tu jeszcze patrzcie - wyciąga z kolejnej koperty gęsto zapisane odręcznym gotykiem płachty papieru kancelaryjnego. - To pan Egon Klemp mi przysłał relację ciotki swojej, oryginalnie przez nią zrobioną: "Polacy trzymali osobno mężczyzn, osobno kobiety. Nie wolno było się odezwać po niemiecku. Kazali uwięzionym gwałcić więźniarki. Jeden z milicjantów bił, nawet dzieci, metalowym prętem. Za drobne sumy strażnicy wynajmowali osadzonych, jako niewolników, gospodarzom z okolicy".
- Tutaj mam jeszcze inną relację. Frau Rosanke pisze, jak Polacy bili we młyn jednego więźnia, a żonie jego kazali polewać mu rany słoną wodą, żeby bolało - Bekker pokazuje nam kolejny papier. - A tu inna pani opisała strażnik, co bił młotkiem w głowę. Jak człowiek dostał, to oko zaraz wypłynęło i na miejscu trup.

- Co pan zrobił, że panu te relacje przysłali?
- Dałem ogłoszenie do "Weichsel-Warthe", to gazeta wypędzonych. Napisałem, że mój ojciec zginął w parowy młyn, a ja szukam innych więźniów obozu.
W 2004 roku do doktora zadzwoniła starsza kobieta, przedstawiła się: Ferschau.
- Gustaw Bekker z Wiktoryna?
- Ja...
- Wiem, jak pana ojciec zginął w Polsce. Mój Vater też był we młynie, obaj pracowali w kotłowni i obu ich wybrali do likwidacji 14 lutego 1945.
Ojciec pani Ferschau w ostatniej chwili został sprzedany polskiemu gospodarzowi jako parobek.
Szewc Bekker poszedł "do szpitala".
Niemiec też człowiek 
Andrzej Cieśla, obecny burmistrz Aleksandrowa, z zawodu historyk, przyjmuje nas w zalanym słońcem gabinecie.
- Byliście już w młynie? - pyta.
- Byliśmy. Rozebrany, trochę gruzu i suchego błota zostało.
- A obok się rozglądaliście?
- Domy, stacja paliwowa. Czemu pan pyta?
- Tam ci Niemcy w większości leżą. Płytko pod ziemią. A ja znam jeszcze jedno miejsce pochówku. Według relacji wozy z ciałami jechały o, tutaj - burmistrz podchodzi do wiszącego na ścianie planu miasteczka. - Tam były rowy, wydobywano długo żwir.
- Da się dojechać autem?
- Oczywiście.
Jedziemy. Wskazane przez burmistrza miejsce porastają gęste krzaki przechodzące miejscami w drzewa. Z jednej strony zaplecze fabryki, z drugiej - nieruchoma maszyna do wydobycia kruszywa. Miejsce równie zapuszczone jak oglądane przed godziną ruiny młyna. I także żadnego śladu, że to cmentarz.
Za trzy miesiące sytuacja się zmieni: Bekker i burmistrz Cieśla mają wspólnie odsłonić w Aleksandrowie tablicę upamiętniającą zabitych. Małgorzata Cilke, aleksandrowianka, której ojciec był Polakiem, a teść Niemcem, zgodziła się oddać pod pomnik część ogrodu.
- Wiem, że mi to sympatii nie przysporzy - mówi. - Ale mój tato, chociaż sam przeszedł Dachau, zawsze powtarzał, że Niemiec też człowiek.

Pozostaje jeszcze drażliwa kwestia napisu. Wymiana listów między Aleksandrowem a Elsterwerdą trwała kilka miesięcy. Bekker chciał uczczenia "zamordowanych ofiar niemieckich", Burmistrz Cieśla nie godził się na "zamordowanych", ale pozwolił dodać "niewinnych".
Stanęło na "Niewinnych ofiarach niemieckich zmarłych na terenie Aleksandrowa Kujawskiego i okolic w 1945 roku".
Kamień na pomnik już się wykuwa. To będzie trzeci monument, który odsłoni doktor Bekker - pierwszy stanął dziesięć lat temu w Potulicach, drugi - cztery lata temu w Nieszawie.
DRUGI POMNIK. NIEWINNYM OFIAROM PRZEMOCY 
Ostatnia sobota karnawału 
- O zbrodni nieszawskiej pierwszy raz usłyszałem, jak nas z mamą z tych Niszczewów milicjanci do domu puścili - opowiada Bekker. - Ciągle jeszcze było mroźno bardzo, a do ciotki w Nieszawie stamtąd bliżej niż do Wiktoryna. I ciocia opowiedziała, co tu się stało, a mama na to: "Niemożliwe! Polacy tego zrobić by nie mogli, bo oni się Matki Boskiej boją".
- A jednak zrobili.
- 50 lat później przyjechałem do Nieszawy, stoję nad Wisłą, podszedł siwy mężczyzna, patrzy: niemieckie rejestracje przy auto, i pyta: "Pan tu przyjechał powspominać, jak wasze tonęły?". Ja mu na to, że ot, tak sobie stoję, a o topieniu to kiedyś ciotka mówiła, ale my jej nie wierzyli. On wtedy zaczął mnie opowiadać.
To się zdarzyło z 7 na 8 kwietnia. W ostatnią sobotę karnawału. Pawlak i milicjanci z Aleksandrowa pili w nieszawskiej remizie. Przed północą skończyła się wódka. Ktoś rzucił, żeby iść do niemieckich domów poszukać bimbru. Wyciągali ludzi z łóżek, także Polaków - starczyło niemiecko brzmiące nazwisko. Bili kolbami, zgwałcili młodą Niemkę. Zapędzili na wysoki brzeg około 20 osób. Kazali wchodzić na zamarzniętą rzekę i uciekać "do Niemiec". Ciemne postacie na białej tafli - łatwo się trafiało z pistoletów i karabinów. Niektóre trupy poszły pod wodę. Rano robotnikowi obsługującemu prom milicja kazała posprzątać. Chłop wyciągnął spod leżącej na lodzie martwej matki żywą dziewczynkę - dwulatkę. Nazywała się Krystyna Weindok. Przygarnęła ją polska rodzina Nowackich, dali swoje nazwisko, wychowali. Odtąd nazywała się Marysia. Została nauczycielką polskiego. Już nie żyje.
- Zapytałem ten człowiek, jak oni tu mogą z taką zbrodnią na sumieniu żyć spokojnie - wspomina Bekker.
- I co odpowiedział?
- Nic. A ja wtedy pomyślałem, że tu też trzeba zrobić pojednanie i pomnik.
Poszli na gorącą robotę 
Nieszawski bulwar - długi na prawie pół kilometra i wysoki na osiem metrów - to piękne miejsce na spacer. Stare drzewa i wille z widokiem na Wisłę. Pojednanie - jeszcze przed Bekkerem - zaczął tu robić proboszcz - nieżyjący już ksiądz Wojciech Sowa. Rozpoczął delikatnie: nabożeństwem pokutnym w 2000 roku. Słowa "Niemcy", "mordercy z milicji" nie padły. Potem biskup włocławski Bronisław Dembowski zgodził się na nabożeństwo ekumeniczne w dniu św. Jadwigi, patronki dialogu polsko-niemieckiego.
"Kto uczestniczył w uroczystości, nigdy jej nie zapomni - napisał ks. Sowa. - To było misterium połączone ze świadectwem osób, które mówiły nie o zbrodni, ale o zabitych ludziach".
Świadectwo pierwsze - mężczyzna, były milicjant: "W mordzie udziału nie brałem, na zabawie nie byłem. Bal zorganizowali w Domu Strażaka, tam, gdzie dzisiaj jest biblioteka. Pili, a po zabawie poszli czynić rzeź. Na gorącą robotę. Tamci błagali, buty całowali, nie pomogło. Pani Szulcowa - ta od browaru, zacna, neutralna kobieta - wpław udała się przez Wisłę, na środku rzeki ją trafili. Ja nic nie widziałem, tak tylko opowiadali znajomi".
Świadectwo drugie - inny nieszawianin: „Staję koło klasztoru, słyszę: - Panie, niech mnie pan nie zabija! Co się tam, kurwa, dzieje? - myślę. Patrzę przez płot, a Niemcy stoją w bulwarach nad Wisłą, obok nich Polacy. - Skakać do Wisły! Jak nie - to trrach! Poszedł do rzeki. Skakać - następny. Był tam taki jeden, »Laluś « wołaliśmy na niego. Nie chciał, żeby go zabili, sam skoczył z bulwaru do wody, a jak tylko łeb wynurzył - na spust. Pierdolony poszedł w dół”.
Świadectwo trzecie - Tadeusz Gruźlewski: "Poszedłem nad rzekę, na bulwar, tam, gdzie wcześniej nie puszczali. Zobaczyłem tylko czarne zacieki. Później zatrzymało się coś na wodzie, zahaczyłem kaczorkiem, patrzę - a to Niemiec, znałem go".
Niech mają pretensje do Adolfa 
W 2002 roku, po kolejnej ekumenicznej mszy w nieszawskim kościele, wierni wyszli na bulwar, by po raz pierwszy oficjalnie oddać hołd pomordowanym. Można więc powiedzieć, że gdy dwa lata później doktor Bekker zaparkował tu swój samochód, grunt pod pojednanie był przygotowany i dlatego pomnik mógł stanąć. Toruński rzeźbiarz wykuł w kamieniu rozerwaną kartę papieru ze słowami biskupów (w obu językach) "Przebaczamy i prosimy o przebaczenie". Poniżej inskrypcja: "Polakom i Niemcom, niewinnym ofiarom wojny i przemocy w latach 1939-1945". Ksiądz kamień poświęcił, Polacy i goście z Niemiec puścili z nurtem rzeki krzyż. Potem wpisywali się do księgi pamiątkowej i w internecie.

W księdze: "Niech ten przykład pojednania nie będzie ograniczony do Nieszawy, lecz niech będzie przykładem dla innych miejscowości i krajów. Elżbieta i Józef Tscherner z Berlina". 
W internecie: "W obecnej sytuacji, gdy propaganda niemiecka ciężko pracuje nad zamydlaniem swojej przeszłości (u nich historia zaczyna się po 1945 roku), budowa pomnika staje się jawnym aktem politycznym wymierzonym przeciw Państwu Polskiemu. Rien".
"Oberwali, ale niech pretensje mają do Adolfa, którego popierali. Kto mieczem wojuje, od miecza ginie. Robert".
"A gdzie pomnik pomordowanych Polaków w Berlinie? Józek".
Co wy mi tu komunistę prześladujecie? 
Doktora Krzemińskiego wpisy w sieci nie dziwią. - Niemcy, domagając się upamiętnienia własnych krzywd, zapominają, albo nie wiedzą, czego ich ojcowie się dopuścili. A to razi Polaków. Ale trzeba powiedzieć, że lokalna społeczność nie stanęła po wojnie na wysokości zadania. Nie ma wzmianek o tym, by ktoś się za mordowanymi Niemcami wstawiał.
- Nie ma też wzmianek, by w ich obronie stawał Kościół - dodaje prof. Stankowski.
- Może Polacy uważali, że to sprawiedliwa zemsta za wojnę i okupację? - pytamy obu naukowców.
Stankowski: - Oczywiście. Jeśli chodzi o volksdeutschów czy, szerzej, ludzi zniemczonych, to poglądy władzy ludowej i społeczeństwa były wyjątkowo zbieżne.
Krzemiński: - Tak zwani Niemcy, którzy dobrowolnie zostali na Kujawach, nie byli winni hitleryzmu i ich sąsiedzi o tym wiedzieli. Wspominają ich jako "porządnych ludzi", "neutralnych", "swoich". Gestapowcy, żandarmi i ich rodziny - już uciekli. Zostali głównie ci, co mieszkali w Polsce przed wojną i przez całą okupację żadnej krzywdy Polakowi nie zrobili.
- Więc dlaczego nikt im nie pomógł?
- Ludzie byli zastraszeni - tłumaczy Krzemiński. - Milicyjne ekscesy były pokazem siły. Nowa władza może zabić człowieka na ulicy i nic! O to komunistom chodziło. Dlatego winni nigdy, także po 1956 roku, nie ponieśli kary. Obu Pawlaków, są na to dowody, krył i popierał do końca Nachum Alster, który był już wtedy w ministerstwie, w Warszawie.
- A ktoś usiłował w ogóle Pawlaków ścigać?
- Tak. Helena, wdowa po zabitym przez "Matusza" Edmundzie Weberze, odważyła się złożyć doniesienie. Weber był aleksandrowskim Polakiem z niemieckimi korzeniami, w czasie okupacji volkslisty nie podpisał. Mimo to w 1945 milicjanci napadli go w domu i zabili we własnym łóżku. Ją samą, stuprocentową Polkę, zaciągnęli do celi, gdzie była świadkiem gwałcenia niemieckiej dziewczynki. Opisała to wszystko w 1956 roku, wskazała "Matusza". Został nawet zatrzymany, ale wtedy Alster sam zadzwonił do prokuratury. "Co wy tu, wicie-rozumicie, dobrego, starego komunistę prześladujecie?". I wypuścili.
Niepotrzebny ten pomnik nikomu 
Alster wstawił się, bo córka "Matusza" pojechała interweniować u samego Gomułki. Irena - z męża Cerak - mieszka do dziś w Aleksandrowie. Przyjmuje nas w malutkim, idealnie wysprzątanym saloniku zastawionym gumowymi kwiatami i dewocjonaliami.
- Widzimy, że jest pani osobą wierzącą.
- Oczywiście! - pani Irena jak na swoje 60 lat trzyma się świetnie.
- A tato jaki był?
- Twardy komunista! Nigdy progu kościoła nie chciał przestąpić.

- Co on w czasie wojny robił?
- Działał w podziemiu komunistycznym.
- Są i inne opinie.
- A to, co te Ipeeny wyprawiają, to bzdury jedne! - gospodyni sapie ciężko i łapie się za serce.
- Niech się pani nie denerwuje.
- Żebyście tylko prawdę napisali. O, tu jest ojca zdjęcie: już w milicji.
- Czemu ma taką nogawkę jedną wydłużoną?
- Bo miał nogę sztuczną. Jeszcze przed wojną stracił. Nie mogę powiedzieć, chodzili na węgiel, na kradzieże. Sokista ojca wtenczas postrzelił. Potem tę nogę ucięli.
- A rękę ma w bandażu?
- Bo aresztował uzbrojonego bandytę niemieckiego i ten go strzelił w palec. Bandytów, reakcjonistów po wojnie mnóstwo było wkoło, niebezpiecznie było nocą chodzić.
- Szczególnie koło młyna.
- Ach, panie, czy to jest prawda, to ja nie wiem sama. Zresztą to ubowców była robota, a ojciec był w policji.
- Wie pani, że poznaliśmy Gustawa Bekkera, który siedział z matką w młynie? - pytamy przed pożegnaniem.
- A, to ten, co w Nieszawie pomnik stawiał...
- ...i przyjedzie w sierpniu do Aleksandrowa odsłaniać kolejny.
- Niepotrzebne to nikomu.
- Pani by temu Bekkerowi dłoń podała?
Gospodyni wciąga głęboko powietrze i znów kładzie rękę na sercu. Przez chwilę patrzy na nas.
- A czemu nie? Czy to jego wina, że się Niemcem urodził?
Mama płakała, a oni patrzyli na gans 

"Matusz" Pawlak po odejściu z MO "na własną prośbę" szefował lokalnej strukturze 
ORMO, a potem imał się różnych zajęć. Pod koniec życia był nocnym stróżem. Ostatnim pilnowanym przez niego miejscem był - przerobiony na magazyn - młyn parowy. Obchodził go nocami z pistoletem, jak przed 40 laty.
- Podałby pan rękę córce Pawlaka? - pytamy doktora Bekkera przy pożegnalnej kolacji w Elsterwerdzie.
- Bez problemu - Niemiec unosi w górę szklankę z piwem i uśmiecha się szeroko. - No, napijmy się. Piwo pomaga zasnąć.
- Ma pan problemy ze snem?
- Teraz już mniej, ale po wojnie długo było ciężko. Śniły mi się różne rzeczy straszne. Na przykład, że muszę znowu nosić hakenkreuz.
- A musiał pan nosić?
- Polacy kazali.
- Kiedy?
- No, jak żeśmy od ciotki z Nieszawy wrócili do chałupa, do Wiktoryna, to tam już mieszkał pan Mamrot z dwoma córki i dwa syny. Stary był i takie wielkie miał wąsy. "Teraz to wszystko moje" - mówił. Dostaliśmy z mamą jeden pokój i mieli u Mamrota odtąd służyć.
- Tak jak Marysia Pruszkiewicz u was służyła w czasie wojny?
- Jooo. No i wtedy ten hakenkreuz trzeba było nam zakładać, przypinać do ubrania i z przodu, i z tyłu. W domu nie, ale na podwórze czy na ulicę się szło, to wtedy. Pamiętam, że Mamrota syn na co dzień mi mówił "Gucio", a jak zakładałem hakenkreuz, to wtedy: "Ty Hitlerze!". Ale to zabawy jeszcze były. Groźne to się zrobiło, jak wpadli dwóch w opaskach biało-
-czerwonych szukać moich braci, co jeszcze nie wrócili z front. Mieli lista i krzyczą do mamy: - Stara kurwo! Gdzie są Robert i Edward Bekker, te bandyci? A mama mówi, że na wojnie, bo wojna jeszcze trwała, jeszcze Berlin był wolny. Oni na to do Mamrota tak: albo tu za godzinę się Robert i Edward odnajdą, albo ta kurwa ma wisieć na belce w stodole. Za godzinę.
- I co się stało?
- Nie wrócili.
- A co robiliście przez tę godzinę?
- Mama płakała, a Mamrot się patrzył na gans.
- Na co?
- Na ptak, do jedzenia.
- Gęś?

- Jooo! Ci milicjanci zapomnieli zabrać. A my wszyscy głodne, ale nie ruszył tego ani Mamrot, ani dzieci jego, ani my z mamą. I gans się zmarnowała. Zamówimy jeszcze piwo?
Skakać, hitlerowskie świnie! 
- My raczej po herbatce. Jak pan z Polski wyjechał, doktorze?
- W czterdziestym szóstym zabrali nas milicjanci do wagonów. Przybiegali Polacy pijane i sztachetami w wagony bili. Krzyczeli, że na Sybir pojedziemy. Bardzo się baliśmy. Kiedy pociąg ruszył i na stacji ktoś przez szpary zobaczył napis Nakel, Nakło, wszyscy się ucieszyli. Do Reich jedziemy! Wysiadamy prędko, a tu się okazuje, że nie ma przesiadka, tylko do las trzeba, a tam - druty, strażnicy, zaganiają nas między baraki. I od razu rozebrać do gołe, włosy razieren, każdy dostał glacę i do pryczy. To już był prawdziwy Konzentrationslager. Podwójne druty, wieżyczki, nieogrzewane baraki, pluskwy, strażnicy, co nas bili. Do każdego milicjanta trzeba było zdejmować czapkę i mówić na baczność: Herr Kommandant!
- Co wam kazano robić?
- Jedni dostawali Arbeit w gospodarstwach na wsi, ja robiłem przy świń, to było dobre, bo można było mleko ukraść, co świnie piły. A taki, co nie pracował, stał za drutami cały dzień i to było gorzej niż ciężki nawet Arbeit. Bo przychodził Herr Kommandant, kopał taboret i krzyczał: - Co tak stoicie, hitlerowskie świnie? Skakać! I trzeba było skakać jak żaba dookoła barak, na przykład po śniegu bosemu albo w drewniakach. I śpiewać po polsku piosenki.
- Pamięta pan jakieś?
Bekker marszczy czoło, chwilę milczy.
- Jedną pamiętam. Jakoś tak: "A na tej chorągwi litery pisane, litery pisane, tu spoczywa żołnierz...". Nie pamiętam dalej. Chyba ten żołnierz potem za ojczyznę ginął.
PIERWSZY POMNIK. OD TYCH, KTÓRZY PRZEŻYLI 
Polskie obozy koncentracyjne 
Powojenne obozy dla Niemców, volksdeutschów i Polaków posądzanych o współpracę z okupantem dzieliły się na centralne, średnie i małe. Centralne obozy pracy działały w Potulicach koło Nakła, w Jaworznie, w Warszawie i Krzesimowie (Lubelskie). Dużych łagrów było kilkadziesiąt, m.in. Oświęcim (ten sam), Kruszwica i Świętochłowice, gdzie mordował osławiony Salomon Morel.
Małych punktów odosobnienia - jak Aleksandrów - było mrowie. Gromadzące po kilkudziesięciu więźniów, podlegały miejscowym burmistrzom albo posterunkom MO i UB. Pod koniec 1945 roku płk Dagobert Jerzy Łańcut, szef departamentu więziennictwa, wyznał szczerze na odprawie kierowników: "Jeżeli zrobić siatkę, okaże się, że Polska jest jednym wielkim więzieniem".
Za drutami siedziały wtedy 44 tysiące Niemców i volksdeutschów - trzy razy więcej niż ogół polskich kryminalistów i niepodległościowców. W kolejnych latach liczba niemieckich więźniów wzrosła do ponad 100 tys.
Dla porównania: w tym samym czasie w Czechosłowacji więziono dwa razy więcej Niemców, z tego między 15 a 30 tys. ludzi nie przeżyło. W Jugosławii na 166 tys. niemieckich internowanych zginęło 50 tys., z tego przeszło 45 tys. z głodu. W tym tysiące dzieci. Witold Stankowski szacuje, że w Potulicach, do których trafił Gucio Bekker, śmiertelność wahała się wokół 12 procent. Niemcy siedzieli w barakach, w których jeszcze niedawno SS trzymało Polaków.
Relacja żony kolejarza z Torunia: "Pracowałam w szwalni. Jako pensję otrzymywaliśmy (...) kopniaki w podbrzusze. Troje moich dzieci zmarło z głodu, chorób i udręki".
Chłop ze wsi Gutsfeld (dziś powiat Świebodzin): "Najbardziej obawiano się lekarza obozowego. Gnał nas wokół placu apelowego na kolanach, w koszuli i majtkach musieliśmy stać przy dużym zimnie, wówczas mówił do nas: i tak zdechniecie, nie będziemy musieli was tłuc na śmierć".
- Lekarz nazywał się Cedrowski - opowiada profesor. - Pochodził z Ukrainy, był więźniem Oświęcimia. Mścił się. Kazał zimą otwierać okna w nieogrzewanych barakach, by wyleczyć z duru brzusznego, robił wielogodzinne apele na stojąco, maltretował. 
- Po dwóch latach w obozie mama była już tak wykończona, że dalej by nie przeżyła, gdyby nie ja - mówi Bekker, gdy po kolacji odprowadzamy go do domu. Na ulicach Elsterwerdy pusto. Nasze kroki odbijają się echem od ścian wychuchanych kamieniczek. - Polakom wtedy nie pasowało, że tam są dzieci więzione, bo to źle wyglądało w statystykach. Dlatego zaczęli odsyłać do Sowjetische Besatzungszone. Nas też odesłali. Do wioski Prosen. A tam gospodyni mówi na powitanie: dieses Polenpack komt nie in meinem Haus!
- Co to znaczy Polenpack?

- Nie wiem, jak to przetłumaczyć, ale bardzo niepiękne. Niemcy z Reich mieli nas za Pole i nie chcieli.
Najgorsza rana to smutek serca 
- Pan w którym roku do Polski przyjechał?
Doktor Bekker zastanawia się chwilę.
- W 1966. Wartburgiem kolegi pojechaliśmy na wycieczkę: Breslau, Krakau...
- I jak wrażenia?
- Z początku dobre, alles gute. Dopiero w Leslau...
- We Włocławku...
- ...takie było niepiękne zdarzenie, że jeden człowiek w Restaurant powiedział głośno: "Albo Niemcy wyjdą, albo ja!". I rzucił złotówka kelnerom, i poszedł.
- Co robiliście we Włocławku?
- Jechaliśmy do Wiktoryna dom zobaczyć. Nic nie zobaczyłem, bo dom już był spalony. Namówiłem jeszcze kolegę, żebyśmy pojechali do Potulic. Jak się zbliżamy, ja patrzę, a tam druty, strażnicy na wieżach stoją. O mein Gott! To jeszcze Niemców trzymają? Dostałem paniki: zawracaj, zawracaj! Uciekliśmy stamtąd.
- Wie pan, to teraz więzienie kryminalne.
- Natürlich, teraz wiem! W dziewięćdziesiąty siódmy rok pojechałem tam znowu, już z żoną. Zaprowadziłem, by jej pokazać miejsce, gdzie musiałem spędzać młode lata, i patrzę, a tam tablica napisana, że Polaków tu hitlerowcy więzili, i kwiaty tym Polakom leżą. Wtedy sobie pomyślałem: a Niemcy? Czy nie można zrobić tablicy o Niemcach? Znalazłem pan Stanisław Gapiński, co jest lider polskich więźniów, i się okazało, że on we wojnę leżał w tym samym baraku i ta sama prycza, co potem ja z mamą. Przez to rozmowa nasza była łatwiejsza, chociaż i tak trudna, sehr, sehr, ale się dogadaliśmy i kamień stanął.
Na uroczystość odsłonięcia - 5 września 1998 - przyjechali polscy i niemieccy więźniowie. Doktor wygłosił krótkie przemówienie w obu językach. Poprosił Polaków o przebaczenie niemieckiej winy. Potem ksiądz poświęcił głaz i tablicę: "Niemieckim ofiarom obozu w Potulicach w latach 1945-1950 od tych, którzy przeżyli. Najboleśniejszą raną jest smutek serca".
Die schmerzhafteste Wunde ist die Trauer des Herzens. 
***Korzystaliśmy z publikacji: Gustaw Bekker, Witold Stankowski, "Wspólna czy podzielona pamięć? Obóz Potulitz/Lebrechtsdorf/Potulice...", Bydgoszcz 2007; Mirosław Golon, "Dzieje Nieszawy", t. II 1945-1990, Toruń 2005; Tomasz Krzemiński, "Społeczność niemiecka w powiecie nieszawskim w okresie międzywojennym. Ziemia Kujawska", tom 17, Inowrocław - Włocławek 2004; Leszek Ciechoński, scenopis do filmu "Pojednanie doktora Bekkera"; Jędrzej Morawiecki, "Głośnocicho", "Tygodnik Powszechny", nr 9/2001; Piotr Pytlakowski, "Naprzykrzyło się grzebać", "Polityka", nr 4/2001; Witold Stankowski, "Obozy i inne miejsca odosobnienia dla niemieckiej ludności cywilnej w Polsce w latach 1945-1950", Bydgoszcz 2002; Wanda Wasicka, "Pojednanie polsko-niemieckie 29 sierpnia 2004", Nieszawa 2005
***Na życzenie dr. Bekkera zmieniliśmy nazwiska kilku jego niemieckich korespondentów

Poniżej filmy zamieszczone w necie z filmem dokumentalnym o młynie.



Ze strony IPN:

Śledztwo w sprawie zabójstw dokonanych w 1945 r. w Aleksandrowie Kujawskim i w innych miejscowościach na terenie powiatu nieszawskiego zamieszkałych tam osób narodowości niemieckiej przez funkcjonariuszy MO i UB (S 7/01/Zk). Podstawą jego wszczęcia były informacje zawarte w artykule redaktora Piotra Pytlakowskiego opublikowanego w tygodniku „Polityka" nr 4 z dnia 27 stycznia 2001 r. pt., „Co się stało z Niemcami z Aleksandrowa Kujawskiego? Naprzykrzyło się grzebać" oraz wyniki przeprowadzonego postępowania sprawdzającego. W toku śledztwa dokonano kwerend w: Archiwach Państwowych w Bydgoszczy, Toruniu i Włocławku, Biurze Udostępniania i Archiwizacji Dokumentów IPN, KWP w Bydgoszczy, ABW w Bydgoszczy, Urzędów Miasta w Aleksandrowie Kujawskim i Nieszawie, Sądów Okręgowych w Bydgoszczy i Toruniu oraz w księgach parafialnych, celem ujawnienia dokumentów dotyczących między innymi: funkcjonowania obozu pracy dla ludności niemieckiej w Aleksandrowie Kujawskim, deportacji Niemców z Kujaw na teren Niemiec, struktur organizacyjnych i stanu osobowego organów MO i UB na terenie powiatu nieszawskiego. W szczególności dokonano oględzin teczek personalnych 260 milicjantów i 110 funkcjonariuszy UB. Przesłuchano wszystkich ustalonych żyjących jeszcze funkcjonariuszy MO i SB oraz innych świadków zdarzenia – ogółem 131 osób. Zgromadzony materiał dowodowy dotyczył w szczególności zabójstw dokonanych w okresie od lutego do końca grudnia 1945 r. w Aleksandrowie Kujawskim, w okolicach tak zwanego „Młyna Parowego" położonego przy ul. Wojska Polskiego, kilkunastu osób narodowości niemieckiej o nie ustalonej tożsamości oraz na terenie żwirowni „Halinowo" nie ustalonej liczby osób narodowości niemieckiej, o nie ustalonej tożsamości, przez funkcjonariuszy MO i UB. Potwierdzono fakt osadzania Niemców na terenie Młyna przez funkcjonariuszy samorzutnie utworzonej milicji, a następnie funkcjonariuszy MO i UB. Był to obóz przejściowy, funkcjonujący od wyzwolenia do grudnia 1945 r., z którego sukcesywnie kierowano osadzonych do obozów w Potulicach i Mielęcinie lub bezpośrednio do transportów repatriacyjnych do Niemiec. Brak możliwości określenia liczby i tożsamości uwięzionych. Przesłuchane osoby nie były świadkami zabójstw, a jedynie potwierdziły istnienie pogłosek o rzekomych przypadkach rozstrzeliwania osadzonych. Wskazali oni miejsca pochówku zamordowanych, ale przeprowadzone tam sondażowe prace ekshumacyjne nie doprowadziły do odkrycia szczątków ludzkich lub przedmiotów mogących potwierdzić fakt dokonania zabójstw. Równocześnie ujawniono okolicznościzabójstwa w nocy z 7 na 8 kwietniu 1945 r. w Nieszawie, na Bulwarze Wiślanym nie więcej niż 15 osób narodowości niemieckiej o nieustalonej tożsamości, poprzez utopienie ich w Wiśle, przez działających wspólnie i w porozumieniu funkcjonariuszy miejscowego posterunku MO i KPMO w Aleksandrowie Kujawskim. Ustalono, iż Niemcy byli osadzeni w budynku gimnazjum, skąd zostali wyprowadzeni przez pijanych funkcjonariuszy na brzeg rzeki. Tam znęcano się nad nimi i następnie utopiono w Wiśle. Część świadków podała nazwiska niektórych ofiar w fonetycznym brzmieniu. Wobec jednak rozbieżności zeznań nie zdołano zidentyfikować zabitych w oparciu o zachowane materiały archiwalne. Wykryto niektórych sprawców zbrodni, ale wszyscy oni już nie żyją. W trakcie śledztwa zgłosił się świadek, który zeznał, iż latem 1945 r. w Lesie Uroczysko koło Osięcin żołnierze radzieccy rozstrzelali około 100 niemieckich jeńców wojennych i osób cywilnych oraz wskazał miejsce ich rzekomego pochówku. Fakt zaistnienia zbrodni potwierdził później kolejny świadek. Przeprowadzono sondażowe prace ekshumacyjne, które jednak nie doprowadziły do odkrycia szczątków ludzkich. W dniu 12 lutego 2004 r. wydano postanowienie o umorzeniu śledztwa. W części dotyczącej zabójstw w 1945 r. w Aleksandrowie Kujawskim wobec braku danych dostatecznie uzasadniających podejrzenie popełnienia przestępstwa, natomiast, co do zabójstwa w nocy z 7 na 8 kwietnia 1945 r. w Nieszawie kilkunastu Niemców wobec śmierci części sprawców i niewykrycia pozostałych, a w części dotyczącej zabójstwa latem 1945 r. w lesie koło Osięcin około 100 niemieckich jeńców wojennych i osób cywilnych wobec braku danych dostatecznie uzasadniających (potwierdzających) fakt popełnienia przestępstwa.
http://ipn.gov.pl/kszpnp/sledztwa/oddzialowa-komisja-w-gdansku/sledztwa-zakonczone-wydaniem-postanowienia-o-umorzeniu


Krzyż i tablica upamiętniająca wydarzenia 1945 r. w tle ruiny młyna parowego.


Właściwie to pisanie o młynie powinienem zacząć od tego materiału z Gazety Aleksandrowskiej. Historia o młynie poniżej.


Nieszawa. Budynek dawnego internatu liceum. Miejsce w którym mieli być przetrzymywani zatrzymani przez "milicję".


Tablica upamiętniająca.
Oczywiście na koniec samo nasuwa się pytanie... gdzie w takim razie pochowano zamordowanych? Badania nie doprowadziły do odkrycia miejsca pochówku. Było to kilka lat temu. Przez ten czas metody wykrywania śladów pod ziemią zrobiły znaczący postęp i upowszechniły się tracąc na wartości ich wykonania. Koło młyna nic nie znaleziono. Żwirownia Halinowo? A może jeszcze gdzie indziej należy szukać?

W artykule Piotra Pytlakowskiego zamieszczonego w Polityce w 2001 r. opisane zostało również miejsce którego zdjęcie zamieszczam poniżej. Ul. Graniczna w Aleksandrowie Kuj. tutaj znajdował się grób Polaków masowo rozstrzelanych przez hitlerowców w czasie wojny. Podczas ekshumacji grobu znaleziono tam ciała 73 ofiar. Według relacji z artykułu, grób rozkopywali właśnie uwięzieni Niemcy nadzorowani przez aleksandrowskich milicjantów. Jeden z milicjantów wspomina tam, że przy ekshumacji byli obecni żołnierze radzieccy. Kiedy jeden z kopiących nieuważnie obsypał radzieckiemu żołnierzowi buty, zginął z głową rozpłataną łopatą.

Ul. Granicza. Kolejne miejsce na mapie powiatu o którym przeciętny mieszkaniec wie tyle co z niewiele mówiącego napisu na tablicy pamiątkowej. Tu zginęli mieszkańcy powiatu? aleksandrowskiego w latach 1939-45...




27.09.2014 r.
Ciekawostka. Znalezione w necie (http://www.slady.ipn.gov.pl) zdjęcia, przedstawiające piwnice Urzędu Miejskiego w Aleksandrowie Kuj. w którym do grudnia 1945 r. mieściła się pierwsza siedziba PUBP.










Powiązany post: http://jerzy-foto.blogspot.com/2012/06/kamien-na-podolu.html#more


"Druga strona medalu"

"Pojednanie" z bezprawiem w tle – Piotr Szubarczyk
Aktualizacja: 2008-09-30 12:39 pm


Rocznicę paktu Ribbentrop – Mołotow uczczono w Aleksandrowie Kujawskim kamiennym pomnikiem dla "niewinnych Niemców, którzy tu stracili życie w roku 1945". W odsłonięciu nielegalnego memoriału, zbudowanego przez Niemców, bez uchwały Rady Miejskiej, która ma wyłączne prawo stanowienia pomników na obszarze swego działania, uczestniczył… burmistrz miasta
Przed czterema laty stanął w Nieszawie, na bulwarze nadwiślańskim, kamienny obelisk z napisem, który budził wówczas poważne wątpliwości: "Polskim i niemieckim, niewinnym ofiarom wojny i przemocy z powiatu nieszawskiego w latach 1939-1945 – AD 29.08.2004". Wątpliwości dotyczyły zwłaszcza łącznika "i", zrównującego charakter wojennej ofiary Polaków i Niemców, niwelującego zasadniczą różnicę między agresorem a ofiarą agresora. Twórcy obelisku – Niemcy, i miejscowi miłośnicy "pojednania polsko-niemieckiego" – wybrnęli z kłopotów bardzo zręcznie. Na obelisku umieścili też wyrwane z kontekstu, znane słowa z listu biskupów polskich do biskupów niemieckich z roku 1965: "Przebaczamy i prosimy o przebaczenie"… Trudno mieć pretensje o treść inskrypcji, gdy okraszona jest takimi słowami. Sprawa przycichła. Stara mądrość życiowa mówi jednak, że sprawy niezałatwione lub źle załatwione wracają. Słowo wylatuje jaskółką, a wraca wołem.
Wół wrócił w tym roku i osiadł w Aleksandrowie Kujawskim, przy ulicy Wojska Polskiego. Na prywatnym terenie pani Cylke, sprzedanym Niemcom, postawiono nowy obelisk, obrazujący "postępy" niemieckiej polityki historycznej w okresie od 2004 do 2008 roku. Tym razem inskrypcja brzmi następująco: "Im Gedenken an die deutschen Opfer, die hier 1945 in der Dampfmühle und anderen Orten der Stadt unschuldig starben". Polskie tłumaczenie tych słów jest jeszcze bardziej sugestywne niż tekst niemiecki, silniej podkreśla "niewinność": "Ku pamięci niewinnych ofiar niemieckich, które w 1945 roku straciły życie w młynie parowym oraz innych miejscach miasta". Polaka oszołomionego tym, co już przeczytał na kamieniu, czeka jeszcze jedna niespodzianka. To datownik: "Aleksandrów Kujawski, 23.08.2008 r.". Rzut oka na kalendarz historyczny rozwiewa wątpliwości: 23 sierpnia 1939 r. podpisano tajny protokół sowiecko-niemiecki, otwierający drogę do najkrwawszej w dziejach świata wojen. Pakt Ribbentrop – Mołotow, bez którego nie byłoby pewnie "niewinnych ofiar niemieckich" ani w Nieszawie, ani w Aleksandrowie Kujawskim. Data przypadkowa, chichot historii czy rozmyślna prowokacja?
Wizja lokalna
Jestem w Aleksandrowie razem z panem Alfredem Skowerskim z Wrocławia, synem żołnierza spod Monte Cassino, zainteresowanym wojenną i tużpowojenną historią Polski. Jako wolontariusz wykonuje niezwykle pożyteczną pracę polegającą na ustalaniu miejsc pochówków polskich patriotów skazanych w latach 40. i 50. przez komunistyczne sądy, pochowanych anonimowo na cmentarzu Osobowickim we Wrocławiu. Próbujemy się dowiedzieć, gdzie jest niemiecki pomnik, ale nikt nie wie. – Ludzi takie rzeczy dziś nie interesują, żyją swoimi sprawami – mówi pan Skowerski. Może to prawda, ale Aleksandrów to nieduże miasto, więc skoro nic nie wiedzą, to znaczy, że projektu pomnika w żaden sposób z nimi nie konsultowano. A szkoda, bo pomnik dla "niewinnych Niemców" w polskim mieście włączonym przez Hitlera 8 października 1939 r. do Rzeszy i bezlitośnie "czyszczonym" z "polskich elementów przywódczych" nie jest czymś oczywistym. W końcu młoda osoba, panna Sylwia, mówi, że to "gdzieś na Wojska Polskiego, ale dokładnie nie wiem". Jedziemy na Wojska Polskiego i znajdujemy to, czego szukamy, bo stoi przy samej ulicy, chyba najdłuższej w mieście. Kamienny obelisk z krzyżem, na kamieniu tablica z cytowaną inskrypcją. Dowiadujemy się jeszcze, że podobne memoriały są w Ciechocinku i Nieszawie. Postanawiamy tam jechać. W Ciechocinku pytamy o to wiele osób, ale nikt nie potrafi udzielić informacji. Ta sama sytuacja, co w Aleksandrowie. Ktoś uczcił "niewinne ofiary niemieckie", ale zrobił to tak, jakby sam się tego wstydził, jakoś cichaczem, niewyraźnie…
"Polskie łby"
W centrum miasta spotykamy panów Stefana Jaworskiego i Władysława Lewandowskiego, obydwaj już po osiemdziesiątce. Ten drugi mieszka na Bródnie w Warszawie, jest emerytowanym lotnikiem. Przyjechał do Ciechocinka, by odwiedzić starego kolegę, jeszcze ze szkoły powszechnej i gimnazjum w Nieszawie. Pytamy o niemieckie memoriały w Aleksandrowie, Nieszawie i Ciechocinku. Nic o tym nie wiedzą, tylko oczy robią im się okrągłe ze zdziwienia, gdy im relacjonujemy sprawę. Po chwili zaczynają mówić z przejęciem o tym, co ich spotkało we wrześniu 1939 roku. – Parę dni było spokojnie, mimo wojny, potem przyszedł nowy, niemiecki dyrektor szkoły i powiedział: "polnische Kinder weg!" – mówi pan Władysław. – Byliśmy jeszcze młodzi i głupi – dodaje pan Stefan. – Ucieszyliśmy się, że mamy wolne… Dopiero potem zrozumieliśmy, że jesteśmy teraz ludźmi drugiej kategorii. Pan Władysław zapamiętał dramatyczną rozmowę z kolegą Niemcem. – Przed wojną to był spokojny chłopak. Jak się wojna zaczęła, diabeł w niego wstąpił. Podszedł do mnie i szyderczo powiedział: "Teraz będziemy z psich i polskich łbów brukować ulice w Nieszawie". Byłem przerażony, że się tak odmienił. Kto go tego nauczył? Ojciec i matka? Może to ci "niewinni Niemcy", teraz czczeni w Nieszawie i Aleksandrowie? Pan Władysław upoważnia mnie do cytowania jego słów, "bo może ktoś jeszcze przyjdzie do rozumu". Jego ojciec bronił w roku 1920 Polski i Europy, także tej niemieckiej, przed bolszewikami. W 1939 r. został przez Niemców aresztowany. Brat uciekł z domu, ukrywał się. Pytam, czy spotkał jeszcze kiedyś tego niemieckiego kolegę od "polskich łbów"? – Tak, proszę pana, spotkałem go w 1945 roku. Zapytałem: "Czyimi łbami wybrukujemy teraz ulice?". Był tak przerażony, że żal mi się go zrobiło. Powiedziałem: "Nie bój się, ja nie Niemiec, ja Polak. Nic ci nie grozi"…
Odwet
Aleksandrów Kujawski został oswobodzony od Niemców 20 stycznia 1945 roku. Starzy mieszkańcy miasta zapamiętali, że przez kilka następnych tygodni panowało w mieście prawo dżungli. Był sowiecki komendant wojskowy, NKWD i UB. Nie tylko nie zajmowali się porządkiem w mieście, ale wprost zachęcali do rozprawienia się z Niemcami, którzy podczas wojny sprowadzili nieszczęścia na polskie rodziny, wskazywali Polaków do aresztowania, uczestniczyli w egzekucjach niewinnych ludzi w ramach bandyckiego Selbstschutzu. Czy mogły też bez śladu na ludzkiej psychice pozostać takie "rozporządzenia" niemieckie: "Natychmiastowym wejściem w życie zastosowuje się obowiązek ukłonu przez każdego Polaka i Polki, w stosunku do każdego Niemca noszącego mundur. Ukłon oddany być musi przez Polaka przez zdjęcie nakrycia głowy i odpowiedniej prostej postawy; u Polek przez ukłon"…
Sowieci byli też żądni odwetu w Aleksandrowie, bo miasto broniło w styczniu wielu ochotników z Volkssturmu. Niepotrzebnie zginęło wielu żołnierzy sowieckich, choć przecież nie miało to już w tamtej sytuacji żadnego sensu. Rzeczywiście, doszło w mieście po 20 stycznia do odwetu na Niemcach. Zginęło kilkadziesiąt osób. Nie była to jednak inicjatywa polska. Wszystko było inspirowane i kierowane przez bezpiekę i milicję. Pochodzący z Aleksandrowa dr Stanisław Uciński powiedział mi, że Niemcy zginęli z rąk funkcjonariuszy MO, nadzorowanych przez bezpiekę, i że byli to głównie osadnicy, którzy w roku 1939 zajęli miejsce wypędzonych z domów Polaków, gorliwi ochotnicy Volkssturmu. Podobnie było w Nieszawie. Tu zapraszam do szerszej refleksji. Pamiętajmy, że jest styczeń 1945 roku. NKWD, UB i MO to nie były polskie, lecz sowieckie formacje. Legalny rząd polski przebywał na uchodźstwie. Polska administracja, przygotowywana do objęcia władzy na terenach oswobodzonych od Niemców, nie została do tego dopuszczona przez nowego okupanta. Dziś Niemcy całkowicie to ignorują. Na wystawie Eriki Steinbach w Berlinie czytałem, że "wypędzenia" niemieckiej ludności były dokonywane "przez władze polskie" już od wczesnej wiosny 1945 roku! Wczesną wiosną 1945 r. część obszaru polskiego była okupowana przez Sowiety, część przez Niemców. Żadne "władze polskie" nie sprawowały tu jurysdykcji! Nie było jeszcze nawet narzuconego przez Stalina "rządu". Tak zwany tymczasowy rząd jedności narodowej ze Stanisławem Mikołajczykiem, wątpliwa próba kompromisu między sowieckim PKWN a oczekiwanym przez ogół Polaków suwerennym rządem RP, zainstalował się dopiero 28 czerwca 1945 roku. Przypisywanie Polakom odpowiedzialności za akcje odwetowe na Niemcach w 1945 r. jest niegodziwe. Zdarzały się natomiast indywidualne przypadki odwetu ze strony Polaków skrzywdzonych przez Niemców. Czy można się temu dziwić? Wydarzeń historycznych nie można pojąć, jeśli się je wyrwie z dramatycznego kontekstu, jeśli się je zmierzy tylko dzisiejszą miarą. Zapytajmy o to dzieci polskich nauczycieli, lekarzy czy działaczy społecznych, prowadzonych na śmierć w niezliczonych na pomorsko-kujawskiej ziemi miejscach kaźni z jesieni 1939 r., zapisanych przedtem w "Księdze poszukiwanych Polaków", przeznaczonych jeszcze przed 1 września 1939 r. do unicestwienia. Zapytajmy o archiwa kościelne z włocławską "diecezją męczenników", do której należą Aleksandrów, Nieszawa i Ciechocinek. W akcie nieludzkiego "oczyszczania gruntu" z "polskich elementów przywódczych" Niemcy wymordowali tu podczas wojny ponad 50 proc. księży diecezjalnych! Żadna inna diecezja w Polsce nie poniosła takich strat! Czy kościół w Ciechocinku to właściwe miejsce dla uczczenia "niewinnych Niemców" z tego okresu? Zapytajmy rodziny ofiar zbrodniarza wojennego, pana życia i śmierci na terenie Wartheland, czyli niemieckiego "kraju Warty", do którego Hitler wcielił Aleksandrów Kujawski. Obergruppenführer Arthur Karl Greiser był gauleiterem tego "gau" od listopada 1939 roku. Przeprowadził tu ze szczególną gorliwością "czyszczenie gruntu", polegające na dramatycznej i okrutnej eksterminacji ludności polskiej. W roku 1945 został aresztowany przez Amerykanów i wydany Polsce. W akcie oskarżenia z roku 1946 zarzucano mu, że jako namiestnik Rzeszy i okręgowy szef NSDAP na obszar województw poznańskiego oraz części łódzkiego i pomorskiego w latach 1939-1945 organizował zabójstwa indywidualne i zbiorowe polskiej ludności cywilnej i jeńców wojennych. Że znęcał się nad ludźmi, prześladował ich i zadawał "uszkodzenia cielesne oraz powodujące rozstrój zdrowia" tylko dlatego, że byli Polakami.
Że systematycznie niszczył polską kulturę, germanizował kraj i ludność polską, dokonywał bezprawnego zaboru jej mienia i polskiej własności publicznej. Że lżył i wyszydzał Naród Polski poprzez głoszenie jego niższości kulturalnej i "małej wartości społecznej". Że przymusowo wysiedlał tysiące ludzi z ich domów do tzw. Generalnej Guberni lub do obozów pracy przymusowej w Niemczech. Że prześladował ze szczególnym okrucieństwem obywateli polskich narodowości żydowskiej – mężczyzn, kobiety i dzieci. Że nakazywał wywożenie dzieci polskich, wbrew woli rodziców i opiekunów, i przymusowe umieszczanie ich w niemieckich rodzinach zastępczych i publicznych zakładach opiekuńczych w Niemczech, z zerwaniem wszelkiej łączności z rodzinami i polskością oraz z nadaniem im imion i nazwisk niemieckich. Ten gauleiter decydował o wszystkim, co działo się podczas wojny w Aleksandrowie, Ciechocinku i Nieszawie. Najwyższy Trybunał Narodowy skazał go na śmierć. Wyrok wykonano publicznie na stokach poznańskiej Cytadeli 21 lipca 1946 roku. Ciało zbrodniarza zostało spalone symbolicznie w tym samym krematorium, w którym palono ciała zamordowanych z jego rozkazów Polaków. Niech nikt nie rozsiewa dziś tych prochów nad Ciechocinkiem, Aleksandrowem i Nieszawą!
"Pojednanie"?
"Gazeta Pomorska" donosiła w poniedziałek, 25 sierpnia, że "Aleksandrów dołączył do Ciechocinka i Nieszawy, miejsc, gdzie doszło do symbolicznego pojednania dwóch narodów". Na zdjęciu Małgorzata Cylke (ta, która dała swą ziemię pod niemiecki kamień) "jedna się" z dr. Gustawem Beckerem z Niemiec, podając mu rękę. Mam wrażenie, że pani Cylke "pojednała się" z panem Beckerem już znacznie wcześniej… Zapomnieli tylko zapytać o to mieszkańców Aleksandrowa. A powinni, bo kamień nie stoi w ogródku pani Cylke, tylko w ogólnie dostępnym miejscu, na otwartym terenie, przy samej ulicy. Bez wątpienia to przestrzeń publiczna i bez wątpienia intencją budowniczych było to, by wszyscy mieszkańcy Aleksandrowa i ich goście mogli złożyć tu hołd "niewinnym Niemcom".
Jak informuje "Gazeta Pomorska", "w uroczystości wzięli udział potomkowie Niemców, którzy byli przetrzymywani w młynie, w tym dr Gustaw Becker, inicjator budowy obelisku. Doktor Becker jako dziesięciolatek był więźniem w młynie, zginął tam jego ojciec. "Dziś postawiliśmy w Aleksandrowie pomnik ku pamięci zmarłym, a żyjącym ku przestrodze" – mówił Gustaw Becker". Intryguje mnie bardzo, przed czym pan Becker chce przestrzec mieszkańców polskiego miasteczka, pokrzywdzonych i upokorzonych przez Niemców podczas wojny? Takie "przestrogi" należałoby chyba stawiać na terenie Niemiec?
Bez udziału Rady Miejskiej
Ustawa z dnia 8 marca 1990 r. o samorządzie gminnym stanowi jednoznacznie, że podejmowanie uchwał w sprawach: herbu gminy, nazw ulic i placów publicznych oraz wznoszenia pomników (…) należy do wyłącznej właściwości rady gminy, czyli w tym konkretnym przypadku do Rady Miejskiej w Aleksandrowie Kujawskim (art. 18, ust. 2, pkt 13). Jak mnie poinformował jeden z radnych aleksandrowskich, w sprawie niemieckiego pomnika Rada Miejska w ogóle się nie wypowiadała! Nie było żadnej uchwały na tak lub nie. Po prostu uznano, że to prywatny teren i prywatna sprawa pani Cylke i dr. Beckera! Takie stawianie sprawy to niebezpieczna praktyka, wypracowana zresztą wcześniej na Opolszczyźnie. Wydawać by się mogło, że w polskiej przestrzeni publicznej można eksponować pomniki i tablice pamiątkowe tylko wtedy, gdy uzyskają akceptację władzy samorządowej, wybieranej w powszechnych wyborach, posiadającej delegację ogółu mieszkańców danego terenu m.in. do prowadzenia edukacji publicznej, poprzez stanowienie miejsc pamięci. W Aleksandrowie nie przestrzega się jednak polskiego prawa. Okazuje się, że każdy, kto ma pieniądze, może w przestrzeni publicznej eksponować dowolne treści – nawet takie, które kłócą się z pamięcią o niewinnych ofiarach, obywatelach Rzeczypospolitej Polskiej, zamordowanych przez agresorów z powodu swej przynależności narodowej. Polska nie uporała się jeszcze z przestrzenią publiczną, pozostawioną nam przez komunistów, z nazwami i symbolami komunistycznymi. Na ten chaos nakładana jest teraz niemiecka polityka historyczna. Bo nie mam wątpliwości, że kamienie z Aleksandrowa i Nieszawy oraz podobne "pomniki" na Ziemiach Odzyskanych są wyrazem tej polityki. Najkrócej można jej tezy przedstawić następująco: Niemcy zawinili wobec narodu żydowskiego, dokonując jego holokaustu. Jeśli zaś chodzi o inne narody podczas wojny, to wszyscy byli tak samo winni. Owszem, Niemcy mordowali Polaków, ale Polacy też mordowali Niemców, a po wojnie wypędzili ich z domów… Na taki obraz wojny żaden uczciwy człowiek, nie tylko Polak, nie powinien się zgodzić!
W uroczystości przy aleksandrowskim kamieniu uczestniczył też burmistrz miasta Andrzej Cieśla, sankcjonując w ten sposób bezprawie i odebranie radzie miejskiej należnych jej praw. Powiedział, według "Gazety Pomorskiej", że "aleksandrowska uroczystość nie miała rozliczać czy też osądzać sprawców zbrodni sprzed 63 lat". Wyraził też nadzieję, że "wydarzenie będzie sprzyjać kształtowaniu jak najlepszych relacji polsko-niemieckich, opartych na wzajemnym zrozumieniu i poszanowaniu". Panie burmistrzu, szacunek i zrozumienie buduje się na prawdzie, a nie na "wydarzeniach". I na przestrzeganiu prawa. I na poczuciu godności. I na poszanowaniu pamięci, przechowywanej przez takich ludzi jak Władysław Lewandowski.
"Süddeutsche Zeitung"
i prasa niemiecka w ogóle zwróciły uwagę na "wydarzenie" w Aleksandrowie. "To sprzeciw wobec polityki przemilczania" – napisała "SZ", dodając, że "w utworzonym po wojnie obozie koncentracyjnym dla miejscowych Niemców zginęło kilkadziesiąt osób; niektóre szacunki mówią nawet o 130 cywilach zamordowanych przez milicję i miejscową ludność polską" (cytat za PAP).
Nigdy nie słyszałem o "obozie koncentracyjnym" w powojennym Aleksandrowie, ale – jak widać – Niemcy chętnie mnożą te "obozy" przy każdej okazji, by stworzyć wrażenie, że Polacy też je budowali i też męczyli tam niewinnych ludzi. Inna sprawa, że my sami im pomagamy w fałszowaniu obrazu przeszłości, pisząc często bezmyślnie lub bezrefleksyjnie o tym, co się działo po wojnie. Sowieckie obozy pracy, zakładane na ziemiach polskich od roku 1944, miejsce cierpienia nie tylko Niemców, ale także – a raczej przede wszystkim – Polaków sprzeciwiających się sowietyzacji kraju czy ukraińskich uciekinierów z akcji "Wisła" nazywane są bez zmrużenia oka "polskim gułagiem"! Dobrze, że chociaż w cudzysłowie, ale i tak głupota poraża! Pisze się, że co prawda założyło je NKWD, ale potem zostały przekazane "w polskie ręce". Te polskie ręce to oczywiście UB! Trudno się jednak dziwić ludziom niezajmującym się na co dzień historią, że – przy braku rzetelnej edukacji historycznej w mediach – powtarzają takie głupstwa. Gorzej, gdy głupstwa rozpowszechnia mimowolnie instytucja niewątpliwie kompetentna i wiarygodna. W wydanej niedawno przez IPN, Muzeum Woli i Dolnośląską Inicjatywę Historyczną ulotce o rotmistrzu Witoldzie Pileckim ("Ochotnik z Auschwitz") cytuje się bez żadnego krytycznego komentarza fragment wystąpienia adwokata podczas rozprawy "rehabilitacyjnej" Pileckiego z roku 1990: "Nie jesteśmy lepsi od Niemców i Rosjan, ponieważ potrafiliśmy własnymi rękami mordować swoich bohaterów". No i proszę, Pileckiego, Fieldorfa i innych zamordowały "polskie ręce"! Pan mecenas dostał natenczas małpiego rozumu, ale dlaczego to cytujemy jak Słowo Boże – i to w ulotce edukacyjnej?! To w ogóle szerszy problem – problem języka opisu rzeczywistości Polski powojennej, sowieckiej. Ten język jest wyjątkowo niekonsekwentny i niezdarny, a "stare sowieckie zbiry" (mówiąc słowami Mariana Hemara), dawne funki i spece od propagandy chętnie podsuwają nam gotowe kalki, tak jak ten "polski gułag", zamieniając peerelowskie MY – ONI na ogólne MY, obdarowując nas hojnie swymi zbrodniami. Niemcy chętnie to kupują, bo podoba im się taka zamiana zbrodni sowieckich, komunistycznych na "polskie". Żadna gazeta niemiecka nie zwróciła uwagi Erice Steinbach, że na jej wystawie występują jakieś mityczne "władze polskie" już wczesną wiosną 1945 r. i wypędzają niewinnych Niemców…
Rozochocony polską biernością dziennikarz "Süddeutsche Zeitung", Thomas Urban, snuje dalej wywody na temat polskiej ksenofobii, jakby żywcem przeniesione z "postępowej" prasy "polskiej". Oto wreszcie w latach 90. "Polska rozpoczęła intensywną debatę o losie Niemców, zamieszkałych dawniej na terenach na wschód od Odry i Nysy. W ponad dziesięciu miejscach odsłonięto wówczas pomniki upamiętniające ofiary (…). Pojawiły się książki na ten temat. Jednak władze nie skazały żadnego ze sprawców". A to dopiero! Państwo polskie nie potrafi postawić przed sądem znanych z imienia i nazwiska siepaczy generała "Nila", nie potrafi doprowadzić do ekstradycji zbrodniarki Wolińskiej, choć żyje ona w kraju zaprzyjaźnionym, a teraz powinno się zająć ściganiem tych, którzy pod wrażeniem zbrodni niemieckich i krzywd, jakie spotkały ich rodziny, dokonywali odosobnionych aktów odwetu – i to w warunkach nowej okupacji, sowieckiego bezprawia i braku polskiej administracji.
Nowe kłamstwa w miejsce starych
Polscy parlamentarzyści w Brukseli prowadzą akcję informacyjną, która ma doprowadzić do przyjęcia przez Parlament Europejski uchwały o 23 sierpnia jako dniu pamięci o zbrodniach "nazistowskich i stalinowskich". Tylko pochwalić. Szkoda tylko, że zbrodnie bolszewickie, sowieckie, po prostu komunistyczne mają być znowu przykryte nieokreślonym "stalinizmem". Szkoda, że zbrodnie niemieckie, dokonane przez instytucje państwa niemieckiego, kierowane przez ludzi wybranych przez Niemców w powszechnych wyborach, mają być znowu przykryte jakimś "nazizmem". Dochodzenie do wspólnej dla całej Europy prawdy o przeszłości, zwłaszcza prawdy o zbrodniach, nie powinno być krępowane żadną polityczną poprawnością. "Niech słowa wasze będą tak za tak – nie za nie, a co nadto jest, od złego jest"…
Niech pamięć trwa
W drodze z Aleksandrowa zatrzymuję się niedaleko miejscowości Mniszek koło Świecia. Tu, w byłej żwirowni, w czasie wojny Niemcy zamordowali około 10 tysięcy obywateli Rzeczypospolitej Polskiej – mężczyzn, kobiet i dzieci z powiatów świeckiego, chełmińskiego, grudziądzkiego, bydgoskiego i starogardzkiego. W ten sposób Niemcy "oczyszczali grunt". Teraz jest to miejsce pamięci, zarazem wielka mogiła w formie trapezu przypominającego trumnę. W środku znajduje się wielki krzyż z tablicą pamiątkową oraz symbolicznymi szczątkami zamordowanych. Kolejne kamienie pamięci poświęcono mieszkańcom Świecia i powiatu, ofiarom "eutanazji", zamordowanym mieszkańcom Bydgoszczy, Grudziądza, Chełmna, pomordowanym dzieciom polskim, żołnierzom, nauczycielom, uczestnikom pomorskiego ruchu oporu, obywatelom RP pochodzenia żydowskiego, księżom i misjonarzom, także grupie jeńców sowieckich. Odnajduję cytat z wiersza Mariana Piechala: "Zanim ci, synku, w literach treść drukowaną obnażę, będę jak księgi otwierał wszystkie wojenne cmentarze. Wszystkie po polach mogiły nauczę czytać jak nuty, abyś z nich czerpał swe siły do dalszej w życiu marszruty".
Przy wejściu na cmentarzysko w Mniszku znajduje się najpiękniejszy pomnik, jaki widziałem w życiu. Żywy. Kawałek szubienicy, na której umierali niewinni ludzie, umieszczono na pniu żywicznego drzewa. Drzewo przytuliło ten kawałek, wokół niego narosła młoda kora, drewno szubieniczne zdaje się rosnąć razem z żywym drzewem. Jak pamięć, której nie da się strzasnąć. To żywy przekaz dla nas, by pamięć tamtych zbrodni nie wyschła, by przetrwała wraz z żywym drzewem i by świadczyła o prawdzie.
Piotr Szubarczyk
IPN Gdańsk
Za: Nasz Dziennik, Wtorek, 30 września 2008, Nr 229 (3246)
http://www.bibula.com/?p=2547 

4 komentarze:

  1. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ludzie ludziom zgotowali ten los...
    Uczmy się historii, by historia kolejny raz nie powtórzyła się.
    Niestety, obserwując codzienne wiadomości płynące z całego świata wygląda na to, że niezbyt wielu chce korzystać z tej wiedzy...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. chce pragne rozumie pojmuje te okropne czasy to tez nasza historia

      Usuń

Spam jest natychmiast usuwany. Spam will be deleted!

Dziękuję za poświęcony czas. Aby kontynuować przeglądanie starszych wpisów kliknij na link "starsze posty" lub wejdź w archiwum.