TAGI (szukasz postów powiązanych tematycznie tu je znajdziesz):

wtorek, 27 września 2016

Opowieści dziwnej treści czyli "Co to było "święto lasu"?

Wszelkie wydarzenia, miejscowości oraz nazwiska użyte w tej opowieści są pozmieniane. Wydarzenia tu opisane to kompilacja opowieści, własnych przeżyć autora i przede wszystkim plotek, mająca mniejsze lub zwykle większe odzwierciedlenie w rzeczywistości. Podczas pisania tej opowieści, nie ucierpiało żadne zwierzę. No może poza rybkami w akwarium, które jedzenie dostawały trochę później, niż zwykle. 

Link do opowiadania w formacie epub.


Wstęp.

- Tato... Co to jest święto lasu?
- Święto lasu? Hmm...?
To pewnie jakieś kolejne ustanowione w naszym państwie święto, o którym nikt nic nie wie, ale wszyscy się cieszą, bo będzie wolne.
- Ale tato. Na jednym z tych papierowych, starych zdjęć w albumie z tyłu, masz napisane „święto lasu”.
- To zdjęcia z wojska, mówiłeś przecież...
- Acha... No fakt. Teraz już wiem! Przypomniałem sobie. To było tak dawno... Widzisz synu...To było tak...


Niedługo nikt już nie będzie wiedział, co to było „święto lasu”. Może to i dobrze?
Na co komu potrzebne „święto lasu” i zasadnicza służba wojskowa. Półtora roku wycięte z życiorysu młodego człowieka.
A przecież jeszcze parę lat temu wstecz służba trwała jeszcze dłużej.
Każdy facet to kiedyś przechodził. A właściwie to prawie każdy. Najpierw komisja wojskowa i opowieści o tym jak uniknąć nadania przez nią kategorii "A" czyli zdolny do służby bez ograniczeń. Potem ubieganie się o tzw. odroczkę albo wizyta w WKU po bilet.
I wreszcie na koniec, wyjazd na drugi koniec Polski na "unitarkę".
Dlaczego prawie każdy trafiał daleko od domu, nie wiem. Widocznie taka była wtedy polityka Wojskowej Komendy Uzupełnień. Wysłać klienta jak najdalej, żeby nie chciało mu się uciekać do mamy.

- Widzisz Synku...
- Ja też pewnego dnia stawiłem się w WKU i dostałem tzw. „bilet”.
Jednostka: 3808 - Pułdach. To był koniec świata.
Nie tylko w takim sensie, że daleko. Świat mi się synu zawalił. Po głowie zaczęły krążyć czarne myśli. Zaczęły się mnożyć w głowie pytania, bez odpowiedzi. Co tam zastanę? Jak to będzie? Jak wygląda ta "fala?. A do tego jeszcze uwagi znajomych: "Rozpiją cię! Zginiesz tam!".
Wreszcie trzeba było jechać. Długa podróż pociągiem. Potem autobusem kolejowym.
- Czym?
- Autobusem kolejowym!
To taka regionalna ciekawostka.
Widzisz, pociąg do Pułdacha, został swego czasu zlikwidowany.
Były to lata, kiedy w Polsce nastąpił czas reform. Czyli całkowitej likwidacji wszystkiego, co państwowe. Także, nieopłacalnych połączeń kolejowych. PKP zorganizowało tam więc, wtedy przejazd autobusem z konduktorem.
Ostatni odcinek trasy przed docelową miejscowością to już totalne zadupie. Wojsko zorganizowało nam transport wysłużonym Starem. Jechaliśmy nim we trzech: ja, jeszcze jeden poborowy, plutonowy z jednostki i kierowca. Dookoła mgła, mżawka. Szósta rano. Może nawet wcześniej.
Pułdach patrząc na mapę leży blisko granicy z Rosją. Dookoła same bagna. Mokradła i rozlewiska. Koniec świata...
Trzech ludzi? A gdzie pozostali rekruci? Otóż pozostali na stacji kolejowej.
Ostatnie kilka minut wolności. Po co się od razu pakować w „kamasze”, kiedy można jeszcze trochę pobiegać w „adidaskach”.
Do jednostki trafiam rano. Miasta nie pamiętam. Nie pamiętałem wtedy. Nie pamiętam i teraz. Pułdach kojarzy mi się ze starymi pruskimi murami koszar. Zresztą, tak naprawdę niewiele miałem okazji miasto pooglądać.
Było tam jeszcze jezioro. Chyba jedyna w tamtych czasach atrakcja tego miasta. Jezioro, które częściowo leży po stronie rosyjskiej.
W jednostce powitali nas kaprale. Nie było to tradycyjne powitanie chlebem i solą. Szybkie golenie... Na głowie. Pobranie umundurowania. Na sztukę. Nikogo nie interesowało czy mundur nie będzie na ciebie za mały. Zresztą.. Jak skwitował to "gaciowy”, czyli pomocnik szefa kompanii: I tak zaraz kurwa schudniesz. Prysznic w zimnej wodzie. Ciepłej chyba tam nigdy nie było.
W tym czasie kaprale zajęli się naszymi bagażami podróżnymi. Większość poborowych została wyposażona odpowiednio na drogę przez matki, żony i dziewczyny. Pianki do golenia, ciastka, cukierki, kanapki. Większość z tych rzeczy, które mieliśmy przy sobie uległa... Hmm? Przepadkowi.
To nie była kradzież. Raczej bym powiedział ujednolicenie wyposażenia. Od tej pory mieliśmy żreć to samo, nosić to samo, spać w tym samym czasie i srać też. Znaczy do ubikacji chodzić.
W trakcie podróży do jednostki gadałem z chłopakami. Skąd jesteś? Jak masz na imię? Takie tam... Nic nieznaczące rozmowy. Zapamiętałem twarze i imiona. Po wyjściu od fryzjera i przebraniu w „moro” (nazwa umundurowania ćwiczebnego), wszyscy staliśmy się jedną zieloną, krótko obciętą masą bez twarzy.
- Maciek?
- Piotrek? To Ty?
- Przepraszam czy to z tobą jechałem pociągiem?
- A…? Nie, sorry... Pomyłka!
Niektóre z tych znajomości urwały się i już więcej nie odtworzyły. Wtedy to przekonaliśmy się jak mundur zmienia człowieka. Fizycznie. Na psychikę przyjdzie jeszcze czas. Był to pierwszy wesoły akcent tej historii. Był kumpel i nie ma go. Zniknął, u fryzjera. Z czasem tych wesołych akcentów będzie więcej.
Po wyekwipowaniu, krótka prezentacja w okienku "pisarza". Czyli szweja na etacie urzędnika pomagającego zawodowym. O tej funkcji jeszcze napiszę.
- Zawód?
- Wykształcenie?
- Co umiesz robić? Zainteresowania?
- Lubisz rysować? Będziesz chusty dziadkom malował...
- ?...
- Następny!
Potem podział na „baterie”. Bateria to taka kompania w artylerii. Zapomniałem powiedzieć, że jednostka, do której dostałem bilet to Szkoła Podoficerów Służby Zasadniczej, Wojsk Obrony Przeciwlotniczej w Pułdachu.
Segregacja poborowych między baterie przebiegła bardzo sprawnie wg następującego klucza:
- Wykształcenie?
- Technikum.
- Pierwsza bateria. Następny!

- Zainteresowania?
- Sport. Biegam.
- Rozpoznanie. Trzecia. Następny!

- Wykształcenie?
- Zawodówka.
- ZRP...
- Co?
- Jajco! Kurwa! W wojsku odpowiadamy: Tak jest! Następny!


Potem obładowani sprzętem, mundurami jak wielbłądy przemaszerowaliśmy na baterie. Pokoje z drucianymi kojami, czyli łóżkami. Na szczęście u nas pojedyncze bez gałęzi, czyli bez pięterka.
Więcej z tego dnia nie pamiętam. Wszystko działo się tak szybko, jak w filmie puszczanym na przyspieszeniu.

- Ale teraz synu jest już późno. Czas spać.
Dalszy ciąg nastąpi...



Część 1. Pobudka.


- Tato...
- Słucham?!
Jest 7.00 rano.
- Co to była ta „unitarka”? Co ostatnio mówiłeś.
- Jak pójdziesz do wojska to się dowiesz... A nie, nie dowiesz się raczej... Śpij. Póki jeszcze możesz i nie chodzisz do roboty.
Eh, kiedyś wszystko było prostsze. Jak się gówniarzowi ustrój w domu nie podobał a w głowie miał trawkę i grzybki to mu w wojsku głupoty w mig z głowy wybili.
No tak, ale teraz przecież jest demokracja, prawa dziecka, kodeks ucznia i bezstresowe wychowanie.
- Tato, ale przecież nie powiedziałeś mi w końcu, co to było to „święto lasu”!
- No tak rzeczywiście... No dobrze to posłuchaj.
„Unitarka” - słowo wymarłe i zapomniane w języku polskim. W nomenklaturze wojskowej oznaczało kilkutygodniowy okres pobytu w wojsku przed przystąpieniem do przysięgi wojskowej.
W okresie tym nowo wcielone "koty”, czyli młodzi żołnierze uczyli się generalnie tego, co się da a czego nie da się zrobić w wojsku.
Np. w wojsku nie da się wejść krokiem defiladowym po schodach.
Nie da się także wywrócić hełmu na lewą stronę.
Żołnierz dowiadywał się także w tym czasie, co ma pod łóżkiem.  Żołnierz pod łóżkiem... Ma sprzątać!
Do tego wszystkie czynności powinny być wykonywane w biegu.
Po co? Po to żeby wojsku wyrobić ruchy. Po co? Po to, żeby tę zbieraninę indywidualistów zamienić w jeden sprawnie działający organizm.
Po co? Po to żeby „trepy”, czyli kadra miała spokój. Kadra, – czyli żołnierze zawodowi.
Narzędziem zaprowadzania takiego spokoju miał być kapral. I ja właśnie drogi synku miałem zostać takim narzędziem. Ale na razie to ja dowiadywałem się od kaprali o tym, co żołnierz może a czego nie może… Zresztą, tak naprawdę to wojskiem rządziły „dziadki”, czyli stare wojsko a nie kaprale.
A że w wojsku czas szybko leci, to i nauka postępowała w tempie zawrotnym.
Dzień, jak co dzień, zaczynał się od pobudki, którą ogłaszał wszem i wobec dyżurny baterii. Co tam ogłaszał, po prostu darł ryja jak opętany.
- Na baterii pooobudka, pooobudka… wstać!!… Śniło mi się to jeszcze długi czas po opuszczeniu szeregów naszej armii.
Od tego momentu zaczynał się koszmar. Najpierw wszyscy biegli do kibla czy jak kto woli do ubikacji. Jednak określenie kibel w tym przypadku jest bardziej adekwatne. W kib… przepraszam w ubikacji, czynności fizjologiczne należało załatwić szybko i bezkolizyjnie. Bo miejsc do strzelania mało a karabinów dużo. Znaczy.. Zaraz tam miejsc, pomijając te kilka kabin to zrobienie siku wymagało o wiele mniej zachodu. Należało po prostu podejść do ściany wyłożonej kafelkami, pod którą w podłodze była zainstalowana rynna i na nią (ściana) bądź do niej (rynna) nasikać. Najlepiej szybko, bo za tobą czaiła się kolejna zmiana z bronią przygotowaną już do strzału.
Po tej jakże integrującej żołnierzy czynności następował dalszy punkt programu, czyli zaprawa. I tu trzeba trochę powiedzieć na temat klimatu i pogody w miejscowości Pułdach. Generalnie to miasteczko, to polski biegun zimna. Kiedy zaczęliśmy służbę wojskową był kwiecień. Wszędzie zaczynały się już ciepłe dni. Ludzie zrzucali zimowe kurtki zastępując je czymś lżejszym. W Pułdachu gdzieniegdzie jeszcze leżał śnieg. Słowo wiosna występowało tylko w żargonie wojskowym, jako określenie naszego poboru do wojska. I w takim to oryginalnym klimacie zaczynaliśmy poranną zaprawę. Zimno, wieje a dyżurny baterii podaje strój do zaprawy porannej. Dopóki były to moro i trampki było jeszcze znośnie. Ale gdy padło hasło: – Góra koszulkaaa, dół gebelsy! (BGS-y bojowe gacie służbowe a może sportowe?) czyli wymemłane na wszystkie strony bokserki o wzorze rodem z wczesnego PRL-u, dobrze, jeśli ze sznurkiem, bo o gumce to raczej tylko można było pomarzyć) zaczynało się robić niewesoło.
Zimno i goło… A pomysły kaprali były nieprzebrane. Przysiady. Szpagaty. Fikołki.
Potem trzeba było wrócić na baterię. Umyć się, albo i nie – w zależności od posiadanego czasu i przebrać w moro.
Następną czynnością, którą trzeba było wykonać szybko i sprawnie, był przemarsz do stołówki na śniadanie. Przy każdym takim “spacerze” należało odśpiewać jakąś pieśń patriotyczną. Repertuar był uzależniony od upodobań prowadzącego wojsko drogą kaprala. Napisałem – odśpiewać? Raczej powinno być zaryczeć… Byle rytmicznie.
Śniadanie…
Po wejściu na salę z obowiązkowym ukłonem w kierunku sali i pobraniu śniadania, zwykle następował wyścig z czasem. Należało zjeść jak najwięcej, w jak najkrótszym czasie i przed kapralem. Dla tych, którzy wchodzili na końcu kolejki zwykle tego czasu brakowało. Wtedy na sali rozlegała się komenda: – Powstań, wychodzą! A wszystko, co na stole lądowało w kieszeniach munduru. Dobrze, że tych w moro nie brakowało.
Po tych śniadaniach po dziś dzień mam uraz do plastikowych kubków, w których podawano kawę albo herbatę.
Do dzisiaj nie wiem, kiedy co nam podawano, bo smakowało to zawsze tak samo.
Kubki były tłuste, bo zwykle nie domyte. Zresztą trudno jest zmyć coś, co stało się niejako integralną częścią całości.
Prawdą, były słowa o szybkim schudnięciu młodych żołnierzy. Co niektórym po kilku tygodniach takiego jedzenia, w starym cywilnym rozmiarze pozostały tylko uszy i nosy, wystające spod zielonych czapek.
- Tato… Ale na zdjęciach widziałem, że nosiłeś też beret?
- Tak, do munduru tzw. wyjściowego. Ale do moro była czapka rogatywka. Dosłownie… rogatywka. To ustrojstwo zgodnie z wytycznymi naszych dowodzących miało sterczeć dumnie i patriotycznie na naszych głowach. Niestety zwykle było oklapnięte i rozmamłane. Jedynym sposobem na nadanie czapce elegancji, było sporządzenie do niej z dwóch patyków usztywniającego stelażu. No cóż. Nie każdy jest stolarzem. Patyki były różne. Grubsze, cieńsze. Krótsze, dłuższe. A wojsko musi wyglądać chujowo, ale jednakowo.
Jeden z żołnierzy pewnego dnia niesiony patriotycznym duchem i chęcią zaimponowania naszym dowódcom, skonstruował sobie stelaż adaptując nań dwa druty wyrwane z własnego łóżka. Od tego momentu na baterii zapanowała moda na czapki krakuski.
I pewnie trwała by do końca naszego pobytu w Pułdachu, gdyby pewnego dnia te prężące się dumnie na naszych głowach dziwolągi, nagle nie zaczęły pękać. Szef baterii po tym incydencie zakończył definitywnie lansowanie nowej mody krótkim: “Kurwa, nie popierdoliło was?!!! Powyciągać mi to gówno natychmiast. Bo wam to w dupy powsadzam!
No cóż wobec tak szczerze sformułowanej groźby, ponownie powróciliśmy do wzoru rogatywki na stelażu drewnianym.
- Ale, na tym koniec dzisiaj! Późno już! Czas spać.



Część 2. Rejony.

...I znowu się zaczęło... Dzień, jak co dzień...
Rejony. Rejony. Rejony. Tora, tora, tora. Najważniejsza czynność w życiu kanoniera elewa. Kanonier elew. Dla mniej wtajemniczonych; szeregowy. Elew, czyli żołnierz na szkółce.
Najważniejsza czynność w zasadniczej służbie wojskowej. Sprzątanie.
W wojsku można było sprzątać wszystko i wszędzie. O każdej porze dnia. Nawet szkolenia czy strzelanie nie było tak ważne jak sprzątanie. Sprzątanie było czynnością, która Cię pochłaniała, wsysała i wypluwała. Jak odkurzacz. Sprzątanie miało zapełnić wolny czas, spowodować, że żołnierz się nie nudził i nie myślał o głupotach.
Zwykle najważniejsza pora na sprzątanie nadchodziła wieczorem. Dyżurny baterii, gromkim głosem obwieszczał wtedy wszem i wobec: "Bateria wychodzi na rejony!!!"
Na marginesie dodam, że wcześniej nigdy nie widziałem, baterii chodzącej, ale jak widać w armii wszystko jest możliwe.
Kapral dzielił żołnierzy na zespoły, którym przydzielano rejony do posprzątania. Pamiętam jak dziś, dostałem wspólnie z kilkoma kolegami klatkę schodową. Uzbrojeni w szczotki, szmaty i inne gadżety ruszyliśmy pełni zapału do boju z brudem. Sądziliśmy, że ambitne podejście do tematu spowoduje, że zostaniemy docenieni a szybkie zakończenie sprzątania spowoduje, że resztę wieczoru będziemy mieli wolną. Niestety, jak się szybko okazało w sprzątaniu nie chodziło o posprzątanie, ale o samo sprzątanie. Sprzątania nie można było skończyć przed czasem. Kiedy kolega "Mysza" pobiegł do kaprala z meldunkiem, że już skończyliśmy, ten oświadczył po obejrzeniu schodów, że mają się błyszczeć jak pizda anioła!
No cóż trzeba było ponownie wziąć się do roboty, żeby zbliżyć się do ideału czystości kaprala.
Widocznie w wojsku obowiązują inne standardy a my musimy się do nich dostosować. Jednak, kiedy kolejne próby zakończenia naszej pracy spełzły na niczym a ostania zakończyła się niby to przypadkowym wywaleniem przez kaprala na schody kubła z brudną wodą, stwierdziliśmy, że chyba jednak nie uda się nam odpocząć. No cóż...
...Wtedy to pierwszy raz zrodziła się w nas MYŚL! Tu nie chodzi o to, żeby coś zrobić, tylko o to żeby coś R o b i ć! R o b i ć, czyli wykonywać ruchy. Bo działanie w wojsku wygląda dobrze, nie ważne, z jakim efektem. Ważne by nie stać, nie leżeć i nie siedzieć w obecności przełożonych. Bo to brzydko wygląda. No skoro tak...?
Następne sprzątanie schodów, które znajdowały się poza zasięgiem wzroku kaprala rozpoczęliśmy od wystawienia czujki pod drzwiami. Nasz kolega miał nas zaalarmować, gdyby kapral postanowił zobaczyć, co robimy.
Kolejnym krokiem było wylanie na schody dwóch wiader wody. Każdy z nas potem rozsiadł się wygodnie na stopniach, racząc się błogim spokojem.
Nasza praca została zakończona tuż przed końcem rejonów. Zameldowaliśmy kapralowi o zakończeniu sprzątania a ten dokonał odbioru. Ciemna barwa obficie wcześniej zlanych wodą schodów przemawiała do wyobraźni.
To był sukces. Odbiór zakończony pozytywnie. Czas wykorzystany w pełni. I wilk syty i owca cała. I o to chodzi!
Niestety nie zawsze dało się w taki sympatyczny sposób zaspokoić potrzeby własne jak i kaprali. Czasem oni byli bardziej przebiegli a przedsięwzięcia, którymi nas zajmowali bardziej wymyślne. Tak było, kiedy pewnej soboty jeden z kaprali nie dostał wolnego i swoją frustracje postanowił wyżyć na nas. Rejony w tym sądnym dniu zaczęliśmy od przyniesienia kliku wiader piasku i trocin. Po zmieszaniu tych produktów razem, musieliśmy ten miks rozsypać po korytarzach.
W jakim celu? Żeby dokładnie oczyścić posadzkę. Wszystko byłoby pięknie gdyby ta posadzka była gładka. Niestety posadzka na korytarzach baterii została przyozdobiona fantazyjnym kraciastym wzorem. Takie cuś przypominało kafelki na ścianie, tyle, że fugi były trochę głębsze niż w przeciętnej łazience. I właśnie te fugi oraz fantazyjnie prążkowany wzór kafelek podłogi, zostały zasypane przez wspomniane wyżej trociny z piaskiem.
No cóż efekt tego czyszczenia był raczej znikomy. Psychologiczny natomiast olbrzymi.
Wygrzebanie tej specyficznej mieszanki czyszczącej z zakamarków podłogi zajęło nam prawie cały dzień. Psychika skopana na najbliższe dwa dni. Po co? Na co? Komu to potrzebne? Czemu to miało służyć?
Tym bardziej, że generalnie czarne ślady pozostawione przez ścierające się podeszwy w wojskowych butach dało się zetrzeć jak gumką, podeszwą trampek.
To taka ciekawostka. Do wykorzystania przez pomysłowe panie domu.
Do czyszczenia podłogi na baterii używało się zwykle środka czyszczącego w postaci rozdrobnionej kostki mydła, ubitej z wodą na sztywną pianę w misce. Piana musiała być sztywna jak ta z białek na kogel mogel. Sztywna i nie wylatująca z miski. Co kapral sprawdzał osobiście poprzez jednego z żołnierzy, który musiał odwrócić sobie na chwilę miskę dnem do góry nad głową.
Zwykle naszym testerem był kanonier elew Mysza od Myszyńskiego. Miał chłopak pecha. Zwykle wszelkie niekonwencjonalne pomysły naszych dowodzących były najpierw testowane na nim.
Czasem, kiedy wszystko było już posprzątane, kaprale przeszukiwali nasze pokoje w celu znalezienia czegoś w ogólnym porządku, co można by jeszcze udoskonalić. Nierówno położony w szafce ręcznik, stawał się pretekstem do zrobienia "pilota". Co w szczegółowym tłumaczeniu było po prostu rozjebaniem naszych rzeczy po podłodze. Czasem przybierało to formę zjawiskowej kupy na środku sali a czasem fantazyjnej mozaiki po całości.
Nie wiem, może była to specyficzna forma wojskowej integracji? Ponieważ odnalezienie w czymś takim, osobistych rzeczy, jeśli nie zostały wcześniej podpisane, graniczyło z cudem.
Po jednym z "pilotów" pozostały mi kapcie przypominające rozmiarem rakiety śnieżne. Nie wiem, kto mógł dostać taki numer. Nikt się do nich nie przyznał.
Zjawisko sprzątania zwykle przybierało na sile w obliczu nadchodzącego kataklizmu, czyli kontroli zewnętrznej dowództwa. Strącanie jeszcze nie opadłych jesienią liści z drzew, przycinanie trawy nożyczkami to chyba najgwałtowniejsze objawy tzw.  sraczki, czyli paniki.  
No cóż w wojsku występował wtedy przerost formy nad treścią. Tak to ktoś powiedział. Kiedyś... I miał rację. Tak należy nazwać zjawisko, w którym sposób dojścia do celu jest ważniejszy niż sam cel.



Część 3. Szkolenie czyli sztuka.





- …Głooośniej!!!…
- Kaaanonier eeeelew Saaabowskiiiiii!!!
Darł się jak opętany spod okalającego park artyleryjski płotu, żołnierz w moro, trzęsący się z zimna i przekrzykujący wiejący jak diabli wiatr. Kurwaa! Mam dosyć… pomyślał. Ale kapral nie miał…

- Jeeeeooszczeeee raaaaaaoooz!!! Kaaaaopra.. Muuuuuoosi mieeee głooooo!!! Z przeeeepoooonyyyyyy maaaaaaooo sieeee drze… A nie z gaaaaardłaooo!!!

- Jasne, kurwa z przepony… zaburczał pod nosem. Żeby Cię chuju obesrało… Pomyślał Sabowski a potem znowu zaryczał poprzedni meldunek.

- Staooorczy! Wężykiem artyleryjskim! Na miejsce! Bieeoogiem! Marrrsz!!!

Młody żołnierz wystartował spod płotu jak strzała. Wiedział, że jeśli nie dobiegnie do armaty w przyzwoitym, cokolwiek to oznacza tempie, kapral może powtórzyć szkolenie z wydawania komend.
Biegł slalomem jak zając, uciekający przed drapieżnikiem, chroniąc się przed wyimaginowanym ostrzałem. Wreszcie zatrzymał się przy swoim działonie, czyli drużynie i dysząc ciężko zameldował – kanonier elew Sabowski prosi…

- Prosi to się świnia… Przerwał mu kapral.

- Proszę o pozwolenie wstąpienia do szeregu.

- Wstąp!

- Ok. Wracamy do szkolenia. Tematem dzisiejszych zajęć jest! Jak już Wam kurwa głąby mówiłem! Stawianie działa do boju. Dodam, że stawianie kurwa szybkie. Dobra. Zaczynamy jeszcze raz.

- Sabowski – kurwa jest działonowy!

- Taaa jiiiiest! Ryknął żołnierz, którzy jeszcze przed chwilą stał pod płotem.

- Okwiat – kurwa! celowniczy!

- Wars – kurwa! drugi celowniczy!

- Osioł – Ia! Ia! Parodiując zwierzę zaśmiał się kapral cha cha! Celownikowy!

- Parpatowski – Kurwa! Jak się można tak nazywać?! Od dziś jesteś “Parapet”. Ładowniczy!

- Koń – podajesz amunicję.

Uwaga! Pierwszy działon! Na moją komendę, działo do boju!…

Żołnierze jak poparzeni rzucili się do armaty.
Armata S-60 to działo przeciwlotnicze. Podobnych armat w parku artyleryjskim stało sześć. Przy czterech w trakcie szkolenia rozgrywały się podobne sceny.

Działon miał około 2-ch minut na postawienie armaty z kół na podpory i przygotowanie do walki. Żołnierze w tym czasie biegali dookoła działa uwijając się jak mrówki przy jedzeniu. Wreszcie armata została przygotowana i każdy z funkcyjnych zajął swoje miejsce, czekając na dalsze rozkazy.

Niespodziewanie na niebie pojawił się śmigłowiec nadlatujący od strony miasta prosto nad wzgórze, na którym znajdował się park artyleryjski.

Kapral uśmiechnął się i wydał komendę:

- Pierwsz… Działoo! Cel: śmigłowiec w locie.

Armata w kilka sekund obróciła się wokół własnej osi a jej lufa została wycelowana złowrogo w kierunku lecącej maszyny. Namierzenie celu. Ustawienie odpowiedniej odległości.
Celowniczy w tym samym momencie ryknął.
- Jeest. Widzę!
- Pojedynczym… Ooognia!!! …Symulację poproszę.
- Baaaam!!! Wydarł się Okwiat.
…Baaam!!! Baaam!!! Aaaaaaaam!!!
Rozległo się po parku. Wszystkie armaty miały lufy skierowane w nadlatujący cel a symulacja ognia artyleryjskiego trwała w najlepsze.
- Buuuuuum!…
- Elew! Jakie kurwa bummmm? Zaryczał z pobliskiej wiaty dowodzenia, Zastępca Dowódcy Baterii. Zaraz będziesz miał bum! Jak spadniesz na dupę z tego działa.
- Taaa jiiiest!
Śmigłowiec majestatycznie przeleciał nad wzgórzem i oddalał się ginąc na tle nieba. Odprowadzał go głośny ryk młodych gardeł.
Baaam!! Aaaam! aaaa…
Była to chyba najmniej kosztowna symulacja strzelania w armii. Jedyny środek pozoracji ognia, który się wtedy zużywał to głos elewów. Gdyby ktoś to opatentował nieźle by na tym zarobił. Podobnie zajmujących i rozwijających zajęć można było tworzyć w nieskończoność. Wszystko zależało od inwencji twórczej dowodzących.

Oprócz ćwiczenia głosu żołnierze ćwiczyli także mięśnie. Szczególni, w przypadkach gdy pamięć oraz tzw. “jarzenie” odmawiały posłuszeństwa.
Na wyposażeniu, armata S-60 miała skrzynkę amunicyjną, ZIP-a - czyli skrzynię z narzędziami i innymi przedmiotami bliżej nieokreślonego przeznaczenia oraz pompę na kółkach. W zależności od tego czy niewiedzą wykazywał się pojedynczy elew, dwóch czy też cały działon w/w zyskiwały rolę “odmulacza”. Odmulanie polegało na przebiegnięciu jakiegoś, bliższego bądź dalszego dystansu targając, bądź ciągnąc odmulacze. Taki starodawny crossfit. Trening funkcjonalny…

Zajęcia takie w parku artyleryjskim zwykle trwały kilka godzin. Stanowiły niezłą przeprawę, dla co bardziej wrażliwych na głupiznę i/lub zimno ludzi.



Cz. 4. W tamtych czasach. 

W tamtych, w których funkcjonowała zasadnicza służba wojskowa, podstawowym i najtańszym środkiem przekazywania myśli i informacji na odległość był najzwyklejszy w świecie list.
Pisało się wtedy listy do rodziców, do dziewczyny, do kolegi. Przychodzący do Ciebie list w wojsku, to było święto.
Żeby go dostać trzeba było na niego zasłużyć. Pompki były najczęstszym środkiem płatniczym. Biada temu, kto dostał list w kopercie ozdobionej jakimś wymyślnym fikuśnym wzorkiem. Wtedy liczba pompek zwiększała się wprost proporcjonalnie do ilości nagryzmolonych na wierzchu serduszek. 
Często zdarzało się, że listy przychodziły otwarte. Oficjalna wersja kaprali czy dziadków, czyli starego wojska była taka, że listy są poddawane kontroli w sztabie. Oczywiście każdy z nas wiedział, że to nasi ciemiężyciele szukali w środku kasy oraz informacji o tym, z kim i o czym piszemy.
List był chwilą dla siebie. Oderwaniem się od tej koszmarnej rzeczywistości koszar. Czasem kumpel z wioski pisał, że trafił do czerwonych beretów i biega po lesie żywiąc się korzonkami. Czasem dziewczyna pisała, że ma dość rozłąki i znalazła sobie innego. Takie listy były najgorsze. Żołnierz po takim liście stawał się niebezpieczny dla siebie i dla swoich współtowarzyszy. Pół biedy, kiedy kończyło się to samowolnym oddaleniem z koszar. Dopóki można było, sprawy takie załatwiało się we własnym sosie. Czyli bez powiadamiania żandarmerii.
Po delikwenta do domu jechał kapral z dowódcą kompanii. Na miejscu w jednostce czekała już na niego przygotowana kara. Najczęściej był to kilkudniowy "ZOMZ", czyli zakaz opuszczania miejsca zakwaterowania. 
Po obiedzie, kiedy teoretycznie był czas wolny a praktycznie odbywały się rejony, oficer dyżurny ogłaszał alarm dla "zomz-u". Wtedy wszyscy objęci karą żołnierze w pełnym wyposażeniu bojowym musieli na komendę stawić się u oficera dyżurnego po rozkazy. Jednym z ciekawszych rozkazów było np. polecenie stworzenia przy pomocy osobistych saperek, lotniska dla śmigłowców na kupie węgla leżącej beztrosko przy kotłowni.
Malownicza, nieregularna kupa węgla w ciągu kliku godzin zamieniała się w foremne, płaskie i regularne miejsce do lądowania.
Innym już mniej wybrednym poleceniem było np. pokonanie całego budynku baterii, łącznie ze schodami, czołgając się. 
Była to także dobra okazja do nauki regulaminu służby wartowniczej na czas.
Każdy błąd delikwenci okupywali sprintem do dyżurnego innej baterii w celu pogłębienia wiedzy (regulaminy były przy stolikach) i równie szybkim powrotem na miejsce w celu prawidłowego wydeklamowania poznanej treści.
Wojsko było wtedy kopalnią pomysłów na zorganizowanie czasu w sposób aktywny i niekonwencjonalny.
Nauka regulaminu wartowniczego była podstawą do powierzenia żołnierzowi broni z ostrą amunicją i wysłanie go samego na wartę.
Pierwsze warty to był ogromny stres zarówno dla "rozpylaczy" - czyli żołnierzy rozprowadzających wartowników na stanowiska jak i dla nich samych. 
Aby zmobilizować żołnierzy, dowodzący bez przerwy katowali ich opowieściami o atakach band rosyjskich na śpiących wartowników i próbach odebrania im broni.
Pułdach graniczy z Rosją. Opowieści te generalnie w 90 procentach były wyssane z palca, ale w ogólnym rozrachunku stanowiły niezły podkład streso-twórczy dla rozpoczynających wartę. Sprawiało to, że przy każdej zmianie wartownika, rozpylacz przed podejściem do chronionego miejsca głośno tupał, chrząkał, aby dać znać o sobie. Zostać rozpoznanym i nie wywołać w młodym żołnierzu jakiejś nagłej reakcji obronnej. 
Pomimo to zdarzały się przypadki, że wartownik wyskakiwał z krzaków za plecy kaprala z karabinkiem szturmowym AK w rękach i okrzykiem – Stój. Kto idzie! Doprowadzał go do palpitacji serca.
Ciekawostką związaną ze służbą wartowniczą w Pułdachu jest to, że na jednym ze stanowisk, ochronie podlegały garaże i inne tego typu budynki.
Budynki te miały drzwi zabezpieczone przy pomocy tzw. referentki, czyli kapsla od piwa wypełnionego plasteliną z przeciągniętym przez nią sznurkiem, uwiązanym jednym końcem do drzwi a drugim do futryny. Na wierzchu tego nowoczesnego, super inteligentnego zabezpieczenia, ktoś ważny odbijał pieczątkę (referentkę).
Rolą wartownika było sprawdzenie czy wzór referentki zgadza się ze wzorem oraz czy nie zaszła jakaś ingerencja osób obcych w całość tego niezwykle ważnego sznurka. 
Tych kapsli było na wspomnianym stanowisku wartowniczym tyle, że wartownik musiałby pół dnia poświęcić na kontrole sznurków. Zadanie nierealne i nielogiczne.
Ale jak ktoś mądry powiedział, tam gdzie zaczyna się mundur tam kończy się logika...
Poza wartą, żołnierze w tamtych czasach sprawowali co jakiś czas w jednostce jeszcze inne równie ważne i ciekawe funkcje.
Pododdział alarmowy. Była to formacja składająca się z kilkunastu żołnierzy, która mogła być użyta w każdej chwili w trybie alarmowym do różnych ważnych celów. Obrona jednostki przed dywersantem. Poszukiwania zaginionego czołgu... Chciałem powiedzieć karabinu.
Pamiętam, że w Pułdachu, pododdział alarmowy a właściwie jego żołnierze byli powoli przyzwyczajani do właściwego pełnienia tej funkcji.
Tresura zaczęła się od tego, że cała formacja przez noc siedziała w mundurach w świetlicy gotowa do reakcji na powtarzające się, co jakiś czas próbne alarmy ogłaszane przez podoficera dyżurnego.
Gdy reakcja zaczęła przebiegać w czasie zadowalającym dla kaprali, dyżury na świetlicy zamieniono na sen w łóżkach w pełnym umundurowaniu.
Potem po kilku udanych próbach wyrwania wojska ze snu, bez zbędnego opóźnienia przeszliśmy do ostatniej fazy - standardowej. Czyli, śpimy a jak coś to ubieramy się i lecimy. 
Najciekawszym alarmem i chyba najbardziej niebezpiecznym był ten kiedy ok. godziny 24:00, dyżurny jednostki zebrał pododdział przed baterią. Następnie w kompletnych ciemnościach stanął przed nami bardzo przejętymi tym, że alarm jest prawdziwy i idziemy na akcję, i zabrał nas przez dziurę w płocie na teren remontowanej starej kantyny. Stamtąd następnie, ku naszemu zdziwieniu każdy wyniósł po 5 cegieł i zaniósł je na przyczepkę zaparkowaną na parkingu jednostki.  
Jak się okazało Pan chorąży stawiał w domu kominek... No cóż jak to się wtedy mówiło: "w wojsku panuje „amba” oraz jej siostra „anima".
O pozostałych alarmach nie ma, co pisać. No bo, co może być ciekawego w poszukiwaniu kapralskiego laczka, który wypadł przez okno, np?
O takich to rzeczach raczej się w listach nie pisało. Wiadomo... Po co narażać naszych bliskich na śmierć ze śmiechu a siebie na nadprogramowe pompki.


 

Cz. 5. Trampki i strzelnica.


W wojsku na wszystkie schorzenia, przypadłości i urazy lekarze przepisywali trampki.
Skręciłeś nogę – zalecenie: trampki i zwolnienie z zajęć, angina – zalecenie: trampki i zwolnienie z zajęć.
I tak można by w nieskończoność. Prosto, krótko i na temat! Na co komu jakieś wymyślne kuracje. Skoro dzień spędzony w trampkach był jak weekend spędzony w ekskluzywnym spa.
Otarcia nóg często zdarzały się młodemu wojsku.
Opinacze, czyli wojskowe buty, w tamtych czasach nie należały do super nowoczesnych. Nazwa ich pochodziła zapewne od charakterystycznego paska skóry, zapinanego na dwie klamry, który znajdował się nad kostką.
Nowe buty należało rozchodzić, co niestety było związane z pojawianiem się otarć na stopach.
Otarć na stopach można się było nabawić idąc na strzelnicę. Oddalona o kilka kilometrów od jednostki, położona w lesie, była w sumie (dla tych, co dobrze strzelali) jedyną formą rozrywki dla młodego wojska. Strzelanie było po prostu fajne i w sumie było najciekawszą formą szkolenia żołnierzy.
Niestety, często także formą jedyną i także najdroższą. Oczywiście na strzelnicy można było poza strzelanie robić także inne, mniej obciążające budżet armii rzeczy.
Można było np. czołgać się z plecakiem i karabinkiem po trawie na łące w celu zdobycia wyimaginowanego w umyśle dowodzących, nieprzyjacielskiego bunkra.
Atrakcja ta mogła być ciekawa szczególnie dla postronnego obserwatora, który widział czołgających się po trawie żołnierzy, od których co jakiś czas odpadały elementy źle umocowanego wyposażenia.
Nie mam zresztą pojęcia, dlaczego? Ale te wszystkie paski i klamerki za cholerę nie chciały trzymać na swoim miejscu całego tego pozakładanego na nas tałatajstwa.
Pamiętam, że przyczyną tego zamieszania  był rozkaz jednego z oficerów, który pewnego pięknego dnia zażądał, żebyśmy na strzelnicę pojechali w pełnym oporządzeniu założonym, na tzw. „szelki”.
Szkopuł w tym, że żaden z dowodzących nami kaprali nie miał bladego pojęcia jak ten wojskowy „puszorek” założyć.
Draństwo to składało się z kilku długich pasków połączonych ze sobą innymi krótkimi. Na tej uprzęży producent zainstalował system sprzączek, do których należało dopiąć wszelkie otrzymane od armii zasobniki, pokrowce itp.
W sumie razem nie było tego tak wiele. Jednak zapięcie tego, zajęło nam cały poranek. Nie mówiąc o tym, że na jednego ubieranego żołnierza przypadało, co najmniej dwóch asystentów.
Była to jedna wielka improwizacja, która zakończyła się klapą na strzelnicy.
Poza złośliwością sprzętu na strzelnicy mogła żołnierzy także dotknąć złośliwość kaprali. Najczęściej objawiało się to w karze za zbyt wolne przemarsze. W celu wyrobienia ruchów trzeba było np. przebiec się parę kilometrów w masce przeciwgazowej i w tzw. (legendarnym gumowym kombinezonie ochronnym) - OP1.
Wyobraźcie sobie bieg w prezerwatywie w upał. A zrozumiecie, jak dotkliwa była to kara.
Inną ciekawą i w sumie nawet miłą formą spędzania czasu na strzelnicy, było kopanie okopów.
Zwykle odbywało się to tak, że prowadzący zajęcia chorąży lub kapral wyszukiwał jakieś odosobnione zasłonięte drzewami miejsce z piachem na środku.
Następnie, każdy zalegał w tym piachu i przy pomocy podręcznej saperki miał wykopać sobie „trumnę” – znaczy osobisty dołek mający chronić przed ostrzałem.
Zwykle jeden z żołnierzy dostawał zadanie specjalne. Musiał wykopać dół, w którym chorąży zmieściłby się, jeśli nie na stojąco to przynajmniej na siedzącą.
Ten żołnierz miał najgorzej. Reszta, bowiem po uporaniu się z własnym okopem ćwiczyła zwykle maskowanie. Czyli leżenie w dole w oczekiwaniu na atak. Było to zajęcie niezwykle przyjemne.
Prowadzący to szkolenie także je uwielbiali. Prezentację zagadnienia – oczekiwanie atak – niektórzy opanowali do perfekcji. Często podziwialiśmy, z jaką wprawą im to wychodzi.
Inną formą spędzania czasu na strzelnicy było np. strzelanie z wycioru.
Zabawę tą praktykowali kaprale. Polegała ona na tym, że karabinek szturmowy Kałasznikowa, ładowało się tzw. ślepakiem, czyli nabojem bez pocisku. Następnie w lufę broni wpuszczało się wycior służący do jej czyszczenia. Po oddaniu strzału, wycior wylatywał z broni jak pocisk z kuszy i wbijał się z olbrzymią mocą w cel. Najbardziej pasjonujące w tej zabawie było szukanie wycioru i wyciąganie go z celu.



Cz. 6. Żeby nie było tak śmiesznie.


Żeby nie było, że zawsze było tak wesoło, pokażę Ci Synu kiedyś dwa polskie filmy „Samowolka” i „Kroll.” Nie jest to może kino ambitne, ale komuś, kto w wojsku nie był, na pewno klimat tej organizacji w tamtych czasach trochę może przybliżyć.
Niestety, często do wojska były przyjmowane osoby z bagażem doświadczeń kryminalnych. Sprawiało to, że powszechne w „zetce” były kradzieże a nierzadko wręcz znęcanie się.
Powszechne było wzajemne podkradanie sobie umundurowania, z którego było trzeba się rozliczać. Albo sam sobie znalazłeś coś w zamian za zagubiony sprzęt, albo musiałeś za niego płacić. Zgłoszenie oficjalne kradzieży, wiązało się z tym, że cała kompania była obciążana kosztami zwrotu. A tego „stare wojsko” nie darowało. Rzadko zresztą się zdarzało, żeby ktoś z kadry chciał przyjmować jakieś skargi.
Złożenie skargi mogło zakończyć się np. dodatkowym biegiem na strzelnicy w masce przeciwgazowej. W trakcie biegu delikwent musiał krzyczeć „Nie będę przychodził z głupotami do kadry!”.




Cz. 7. Na stanowisku dowodzenia - czyli; nie matura, lecz chęć szczera zrobi z ciebie oficera.


- Kreślarz, pijesz?
- Co? Panie pułkowniku.
Pytam naiwnie. Zaskoczony tym pytaniem podczas kreślenia kolejnego symbolu na mapie topograficznej.
- Jajco! Wodę z kranu…
- A? No piję… Alkohol? Zdarza się.
- Kurwa. Czy ja się Ciebie pytam, czy pijasz, czy pijesz? Nie jasno się kurwa, wyrażam?
- Teraz?!
- A kiedy?! Jak będą szwedy?
Tutaj Pan pułkownik Literek wyciąga w mym kierunku spod biurka wypełnioną po brzegi przeźroczystą cieczą szklankę.
- Masz!
Rany boskie. Myślę w duchu. Jak to wypiję to chyba umrę.
- Eee. Tto dla mnie?!
Jąkam się.
- Może nie dziś. Trzeba jeszcze mapę skończyć. A po tym to raczej nie dam rady.
- Acha? Faktycznie. Mapa. To Twoje zdrowie! Kreślarz. Musisz ćwiczyć… gardłouchgllup…
Zawartość szklanki znika w gardle mego przełożonego z głośnym chlupotem. W ślad za nią leci Coca cola oraz wyjęty spod biurka ogórek.
Nie wiem ile ten człowiek musiał wypić, żeby coś było po nim widać.
Najciekawsze było to, że potrafił się upić prawie do nieprzytomności. Przyjść do sztabu. Wydać żołnierzom polecenia do wykonania na drugi dzień i po wszystkim pamiętał z tego każdy szczegół.
Praca w sztabie nie była zła. Może nie było tak ciekawie i wesoło jak na baterii, ale przynajmniej nie trzeba było wykonywać głupich poleceń kaprali. Nie trzeba było jeździć na warty. Sobota, niedziela - wolne. A i jakaś przepustka na wyjazd, do domu się trafiła szybciej.
Ale także zdarzały się ciekawostki godne wspomnienia o nich.
Już sama kreślarnia była ciekawa. Spory pokój z ustawionym na środku wielkim stołem z płyty pilśniowej. Na nim zwykle rozłożone pisaki, atramenty i linijki. Jakiś starodawny telewizor. Dwa dziurawe fotele i kilka krzeseł. Ale najciekawsze były szafy ustawione z jednej strony pokoju w długim rzędzie.
Dlaczego były ciekawe? Co może być ciekawego w kilku drewnianych, starych szafach?
Otóż jedna z szaf miała zamiast tylnej ściany zawieszony w jej wnętrzu koc. Ponieważ za nią znajdowała się sypialnia. Wszystkie szafy były odsunięte od ściany pomieszczenia na szerokość łóżka polowego. Łóżek było chyba ze cztery. Kreślarze byli dla sztabu zbyt cenni, aby można było im pozwolić na spanie na kompanii. Trzeba było dbać o ich zdrowie. Tym bardziej, że często musieli pracować nad mapami wieczorami.
Kreślarze stanowili darmowy personel obsługujący sztab. Przede wszystkim kreślili mapy, plany sztabowe, ale poza tym potrafili obsługiwać komputery i maszyny do pisania. Potrafili też pójść szybko po flaszkę. Zanieść wiertarkę na drugi koniec miasta. Co nie zawsze było umiejętnością bliską zawodowym wojskowym.
Zresztą, co tu owijać w bawełnę, za niektórych „trepów” trzeba było wszystko robić.
Pamiętam jak kiedyś, wcześnie rano, przed godzinami normalnej pracy, ogłoszono w jednostce alarm ćwiczebny. Wojsko wymaszerowało gdzieś do lasu na cały dzień a sztab zajął się planowaniem tego jak obronić się przed domniemaną napaścią na nasz kraj. My oczywiście także zostaliśmy postawieni na cały dzień w stan gotowości. Naszym zadaniem miało być przelanie na papier tego, co wymyślą tęgie wojskowe głowy w sztabie jednostki.
Koło południa otrzymaliśmy od oficera operacyjnego – naszego przełożonego, zadania do wykonania. Pokrótce i nie wdając się w szczegóły strategiczne wyglądało to tak.
- Janek. Idziesz do archiwum. Bierzesz mapy z zeszłego roku i przerysowujecie te o takich numerach. Wiesz jak zrobić? Wstawiasz tylko nowe daty. A tu na kartce masz napisane, co zmienić. Jasne?
- Tak jest.
- Piotrek. Bierzesz opis z komputera, z zeszłego roku. Wydrukuj. Zmień tylko czcionkę. Trochę poprzestawiaj zdania, żeby trochę inaczej wyglądało. Jak zwykle. Piotrek Ci powie, co zmienić, żeby się z mapą zgadzało. Macie czas do 15.00. Jasne?
- Jasne. Odpowiedzieliśmy chórem.
Jak zalecono tak zrobiliśmy.
Około godziny 14.00 w kreślarni zadzwonił telefon. Odebrał kolega.
- Kapral Jan Gdański. Kreślarnia, słucham.
- No i fajnie.
Po drugiej stronie odezwał się znajomy, nie znoszący sprzeciwu głos oficera operacyjnego.
- Jak tam, skończyliście już?
- Melduję, że prawie. Młody kończy ostatnią mapę a Piotrek drukuje opis. Na 15.00, skończymy!
- Dobra. My już tu też kończymy i idziemy do domu. Jutro mnie nie ma, to rano zanieście wszystko do kancelarii tajnej.
- Panie poruczniku a podpisy zatwierdzające?
 - Kurwa. Zapomniałem o tym. Tajniak nie przyjmie map bez tego… Cholera. Na działkę musze zaraz jechać! Dobra, w dupie z tym.
- Szefa sztabu i tak nie ma i ja go zastępuję. Skończycie, to weź się za mnie wszędzie podpisz. Tylko zmień trochę i przez kalkę mnie, cha! cha! kurwa, nie kopiuj!
- No i załatwione. Sztuka jest sztuka. Trening sztabowy odjebany jak ta lala. Cha Cha.
I tak to wygraliśmy na kreślarni kolejną wojnę.
Epizod mojej pracy kreślarskiej miał dwa etapy. Pierwszy, opisany powyżej. Odbywający się w Pułdachu.
Drugi, odbywający się w jednostce nadrzędnej.
W tym przypadku nie będę wdawał się w ogóle, w szczegóły dotyczące miejsca. Dobro kraju mogłoby na tym ucierpieć.
Powiedzmy, że będzie to SZTAB. Pisany,  dużymi literami. BARDZO DUŻYMI LITERAMI.
Otóż w tym SZTABIE, moja praca wyglądała podobnie. Tyle, że byłem tam sam, jako kreślarz.
Różni tu pracowali ludzie. W większości wykształceni oficerowie. Ale zdarzali się i  tacy, którzy ścieżkę swej błyskotliwej kariery oparli na znajomościach.
Tacy byli najgorsi. Nie mieli zielonego pojęcia o tym, co się dzieje na dole armii. Nie znali realiów. To na ich cześć, kiedy jeździli na kontrole do jednostek podrzędnych, malowano trawę na zielono, krawężniki na biało.
Dowódcy ci nie znali się na niczym. Najprościej im, więc było się dowalić do czystości.  
- I to by było chyba wszystko, co na temat służby w armii twój Tata pamięta.
- Ale, przecież, nie powiedziałeś mi co to było w końcu to „święto lasu”.
- No faktycznie. No cóż. Widzisz, każdy „stary” żołnierz, odbywający służbę zgodnie z rytuałem falowym, nosił przy sobie centymetr,  z którego odcinał kolejne dni do wyjścia z wojska. Przechodził przy tym kilka etapów falowego życia.
Kiedy zostało mu 111 dni do cywila, obchodził tzw. „święto lasu”.
Rytuały te, ustawiały żołnierza w hierarchi wojskowej społeczności. Były związane zarówno z nabywaniem przywilejów, jak i systematycznym zwalnianiem z kolejnych obowiązków.
Długo by można o tym wspominać. A i niejeden magister socjologii pewnie się na tym temacie doktoryzował.






Zakończenie.

Podobno wojska to była szkoła życia…


Wojsko zrobi z Ciebie mężczyznę! To hasło, które kiedyś często młody człowiek mógł usłyszeć z ust starszych osób. A ja się pytam! Mężczyznę czy idiotę? Bo jak inaczej można określić dorosłego faceta, który przez kilka miesięcy służby wojskowej, gada wierszem do włącznika światła meldunek na dobranoc, ku uciesze kilku innych dorosłych mężczyzn.
Komu i do czego było to potrzebne? Owszem zgodzę się z tym, że każde doświadczenie życiowe kształtuje charakter człowieka. A te doświadczenia najcięższe, kształtują go najbardziej.
Pytanie tylko, w jakim kierunku: złym czy dobrym? I pytanie czy tego typu stres był naprawdę konieczny, by nazwać kogoś mężczyzną.
Dla młodego człowieka, który czasami zupełnie przypadkowo znalazł się w koszarach i po raz pierwszy zetknął się z „falą” rodem z więzienia lub poprawczaka, takie przygody często kończyły się źle, żeby nie powiedzieć tragicznie.
Uważam, że w takiej formie jak przed laty, obowiązkowe militaryzowanie społeczeństwa, nie ma już sensu i mija się z celem.   
Ku chwale ojczyzny.
Jerzy Marek Głuchowski

7 komentarzy:

  1. Z życia wzięte ;-) Dobrze wspominam

    OdpowiedzUsuń
  2. Świetnie napisane, ze znawstwem tematu i humorem. Czytałem z zapartym tchem, zaraz mi się armia przypomniała a było to hohoho
    74-76 i też w artylerii, tyle że rakietowej. Nie ma to jednak znaczenia w jakiej formacji, wszędzie było podobnie.
    Bardzo mi się podobało to opowiadanie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O dziękuję bardzo. Naprawdę jestem zaskoczony. Aczkolwiek nie pierwsza to już pozytywna recenzja. To zachęta dla mnie do pisania dalej. Zapraszam do skomentowania dalszego ciągu. :-) Który pisze się i pisze, i pisze...

      Usuń
  3. Hehe, wciąga Twój styl pisarski. Czekam na kontynuację. :)

    OdpowiedzUsuń

Spam jest natychmiast usuwany. Spam will be deleted!

Dziękuję za poświęcony czas. Aby kontynuować przeglądanie starszych wpisów kliknij na link "starsze posty" lub wejdź w archiwum.