Wszelkie wydarzenia, miejscowości oraz nazwiska użyte w tej opowieści są pozmieniane. Wydarzenia tu opisane to kompilacja opowieści, własnych przeżyć autora i przede wszystkim plotek, mająca mniejsze lub zwykle większe odzwierciedlenie w rzeczywistości. Podczas pisania tej opowieści, nie ucierpiało żadne zwierzę. No może poza rybkami w akwarium, które jedzenie dostawały trochę później, niż zwykle.
Link do opowiadania w formacie epub.
Wstęp.
- Tato... Co to jest święto lasu?
- Święto lasu? Hmm...?
To pewnie jakieś kolejne ustanowione w naszym państwie święto, o którym
nikt nic nie wie, ale wszyscy się cieszą, bo będzie wolne.
- Ale tato. Na jednym z tych papierowych, starych zdjęć w albumie z tyłu,
masz napisane „święto lasu”.
- To zdjęcia z wojska, mówiłeś przecież...
- Acha... No fakt. Teraz już wiem! Przypomniałem sobie. To było tak
dawno... Widzisz synu...To było tak...
Niedługo nikt już nie będzie wiedział, co to było „święto lasu”. Może to i
dobrze?
Na co komu potrzebne „święto lasu” i zasadnicza służba wojskowa. Półtora
roku wycięte z życiorysu młodego człowieka.
A przecież jeszcze parę lat temu wstecz służba trwała jeszcze dłużej.
Każdy facet to kiedyś przechodził. A właściwie to prawie każdy. Najpierw
komisja wojskowa i opowieści o tym jak uniknąć nadania przez nią kategorii
"A" czyli zdolny do służby bez ograniczeń. Potem ubieganie się o tzw.
odroczkę albo wizyta w WKU po bilet.
I wreszcie na koniec, wyjazd na drugi koniec Polski na
"unitarkę".
Dlaczego prawie każdy trafiał daleko od domu, nie wiem. Widocznie taka była
wtedy polityka Wojskowej Komendy Uzupełnień. Wysłać klienta jak najdalej, żeby
nie chciało mu się uciekać do mamy.
- Widzisz Synku...
- Ja też pewnego dnia stawiłem się w WKU i dostałem tzw. „bilet”.
Jednostka: 3808 - Pułdach. To był koniec świata.
Nie tylko w takim sensie, że daleko. Świat mi się synu zawalił. Po głowie zaczęły
krążyć czarne myśli. Zaczęły się mnożyć w głowie pytania, bez odpowiedzi. Co
tam zastanę? Jak to będzie? Jak wygląda ta "fala?. A do tego jeszcze uwagi
znajomych: "Rozpiją cię! Zginiesz tam!".
Wreszcie trzeba było jechać. Długa podróż pociągiem. Potem autobusem
kolejowym.
- Czym?
- Autobusem kolejowym!
To taka regionalna ciekawostka.
Widzisz, pociąg do Pułdacha, został swego czasu zlikwidowany.
Były to lata, kiedy w Polsce nastąpił czas reform. Czyli całkowitej
likwidacji wszystkiego, co państwowe. Także, nieopłacalnych połączeń
kolejowych. PKP zorganizowało tam więc, wtedy przejazd autobusem z konduktorem.
Ostatni odcinek trasy przed docelową miejscowością to już totalne zadupie.
Wojsko zorganizowało nam transport wysłużonym Starem. Jechaliśmy nim we trzech:
ja, jeszcze jeden poborowy, plutonowy z jednostki i kierowca. Dookoła mgła, mżawka.
Szósta rano. Może nawet wcześniej.
Pułdach patrząc na mapę leży blisko granicy z Rosją. Dookoła same bagna.
Mokradła i rozlewiska. Koniec świata...
Trzech ludzi? A gdzie pozostali rekruci? Otóż pozostali na stacji
kolejowej.
Ostatnie kilka minut wolności. Po co się od razu pakować w „kamasze”, kiedy
można jeszcze trochę pobiegać w „adidaskach”.
Do jednostki trafiam rano. Miasta nie pamiętam. Nie pamiętałem wtedy. Nie
pamiętam i teraz. Pułdach kojarzy mi się ze starymi pruskimi murami koszar.
Zresztą, tak naprawdę niewiele miałem okazji miasto pooglądać.
Było tam jeszcze jezioro. Chyba jedyna w tamtych czasach atrakcja tego
miasta. Jezioro, które częściowo leży po stronie rosyjskiej.
W jednostce powitali nas kaprale. Nie było to tradycyjne powitanie chlebem
i solą. Szybkie golenie... Na głowie. Pobranie umundurowania. Na sztukę. Nikogo
nie interesowało czy mundur nie będzie na ciebie za mały. Zresztą.. Jak
skwitował to "gaciowy”, czyli pomocnik szefa kompanii: I tak zaraz kurwa
schudniesz. Prysznic w zimnej wodzie. Ciepłej chyba tam nigdy nie było.
W tym czasie kaprale zajęli się naszymi bagażami podróżnymi. Większość
poborowych została wyposażona odpowiednio na drogę przez matki, żony i dziewczyny.
Pianki do golenia, ciastka, cukierki, kanapki. Większość z tych rzeczy, które
mieliśmy przy sobie uległa... Hmm? Przepadkowi.
To nie była kradzież. Raczej bym powiedział ujednolicenie wyposażenia. Od
tej pory mieliśmy żreć to samo, nosić to samo, spać w tym samym czasie i srać
też. Znaczy do ubikacji chodzić.
W trakcie podróży do jednostki gadałem z chłopakami. Skąd jesteś? Jak masz
na imię? Takie tam... Nic nieznaczące rozmowy. Zapamiętałem twarze i imiona. Po
wyjściu od fryzjera i przebraniu w „moro” (nazwa umundurowania ćwiczebnego),
wszyscy staliśmy się jedną zieloną, krótko obciętą masą bez twarzy.
- Maciek?
- Piotrek? To Ty?
- Przepraszam czy to z tobą jechałem pociągiem?
- A…? Nie, sorry... Pomyłka!
Niektóre z tych znajomości urwały się i już więcej nie odtworzyły. Wtedy to
przekonaliśmy się jak mundur zmienia człowieka. Fizycznie. Na psychikę
przyjdzie jeszcze czas. Był to pierwszy wesoły akcent tej historii. Był kumpel
i nie ma go. Zniknął, u fryzjera. Z czasem tych wesołych akcentów będzie
więcej.
Po wyekwipowaniu, krótka prezentacja w okienku "pisarza". Czyli
szweja na etacie urzędnika pomagającego zawodowym. O tej funkcji jeszcze
napiszę.
- Zawód?
- Wykształcenie?
- Co umiesz robić? Zainteresowania?
- Lubisz rysować? Będziesz chusty dziadkom malował...
- ?...
- Następny!
Potem podział na „baterie”. Bateria to taka kompania w artylerii.
Zapomniałem powiedzieć, że jednostka, do której dostałem bilet to Szkoła
Podoficerów Służby Zasadniczej, Wojsk Obrony Przeciwlotniczej w Pułdachu.
Segregacja poborowych między baterie przebiegła bardzo sprawnie wg następującego
klucza:
- Wykształcenie?
- Technikum.
- Pierwsza bateria. Następny!
- Zainteresowania?
- Sport. Biegam.
- Rozpoznanie. Trzecia. Następny!
- Wykształcenie?
- Zawodówka.
- ZRP...
- Co?
- Jajco! Kurwa! W wojsku odpowiadamy: Tak jest! Następny!
Potem obładowani sprzętem, mundurami jak wielbłądy przemaszerowaliśmy na
baterie. Pokoje z drucianymi kojami, czyli łóżkami. Na szczęście u nas
pojedyncze bez gałęzi, czyli bez pięterka.
Więcej z tego dnia nie pamiętam. Wszystko działo się tak szybko, jak w
filmie puszczanym na przyspieszeniu.
- Ale teraz synu jest już późno. Czas spać.
Dalszy ciąg nastąpi...
Część 1. Pobudka.
- Tato...
- Słucham?!
Jest 7.00 rano.
- Co to była ta „unitarka”? Co ostatnio mówiłeś.
- Jak pójdziesz do wojska to się dowiesz... A nie, nie dowiesz się
raczej... Śpij. Póki jeszcze możesz i nie chodzisz do roboty.
Eh, kiedyś wszystko było prostsze. Jak się gówniarzowi ustrój w domu nie
podobał a w głowie miał trawkę i grzybki to mu w wojsku głupoty w mig z głowy
wybili.
No tak, ale teraz przecież jest demokracja, prawa dziecka, kodeks ucznia i
bezstresowe wychowanie.
- Tato, ale przecież nie powiedziałeś mi w końcu, co to było to „święto
lasu”!
- No tak rzeczywiście... No dobrze to posłuchaj.
„Unitarka” - słowo wymarłe i zapomniane w języku polskim. W nomenklaturze
wojskowej oznaczało kilkutygodniowy okres pobytu w wojsku przed przystąpieniem
do przysięgi wojskowej.
W okresie tym nowo wcielone "koty”, czyli młodzi żołnierze uczyli się
generalnie tego, co się da a czego nie da się zrobić w wojsku.
Np. w wojsku nie da się wejść krokiem defiladowym po schodach.
Nie da się także wywrócić hełmu na lewą stronę.
Żołnierz dowiadywał się także w tym czasie, co ma pod łóżkiem.
Żołnierz pod łóżkiem... Ma sprzątać!
Do tego wszystkie czynności powinny być wykonywane w biegu.
Po co? Po to żeby wojsku wyrobić ruchy. Po co? Po to, żeby tę zbieraninę
indywidualistów zamienić w jeden sprawnie działający organizm.
Po co? Po to żeby „trepy”, czyli kadra miała spokój. Kadra, – czyli
żołnierze zawodowi.
Narzędziem zaprowadzania takiego spokoju miał być kapral. I ja właśnie
drogi synku miałem zostać takim narzędziem. Ale na razie to ja dowiadywałem się
od kaprali o tym, co żołnierz może a czego nie może… Zresztą, tak naprawdę to
wojskiem rządziły „dziadki”, czyli stare wojsko a nie kaprale.
A że w wojsku czas szybko leci, to i nauka postępowała w tempie zawrotnym.
Dzień, jak co dzień, zaczynał się od pobudki, którą ogłaszał wszem i wobec
dyżurny baterii. Co tam ogłaszał, po prostu darł ryja jak opętany.
- Na baterii pooobudka, pooobudka… wstać!!… Śniło mi się to jeszcze długi
czas po opuszczeniu szeregów naszej armii.
Od tego momentu zaczynał się koszmar. Najpierw wszyscy biegli do kibla czy
jak kto woli do ubikacji. Jednak określenie kibel w tym przypadku jest bardziej
adekwatne. W kib… przepraszam w ubikacji, czynności fizjologiczne należało
załatwić szybko i bezkolizyjnie. Bo miejsc do strzelania mało a karabinów dużo.
Znaczy.. Zaraz tam miejsc, pomijając te kilka kabin to zrobienie siku wymagało
o wiele mniej zachodu. Należało po prostu podejść do ściany wyłożonej kafelkami,
pod którą w podłodze była zainstalowana rynna i na nią (ściana) bądź do niej
(rynna) nasikać. Najlepiej szybko, bo za tobą czaiła się kolejna zmiana z
bronią przygotowaną już do strzału.
Po tej jakże integrującej żołnierzy czynności następował dalszy punkt programu,
czyli zaprawa. I tu trzeba trochę powiedzieć na temat klimatu i pogody w miejscowości
Pułdach. Generalnie to miasteczko, to polski biegun zimna. Kiedy zaczęliśmy
służbę wojskową był kwiecień. Wszędzie zaczynały się już ciepłe dni. Ludzie
zrzucali zimowe kurtki zastępując je czymś lżejszym. W Pułdachu gdzieniegdzie
jeszcze leżał śnieg. Słowo wiosna występowało tylko w żargonie wojskowym, jako
określenie naszego poboru do wojska. I w takim to oryginalnym klimacie zaczynaliśmy
poranną zaprawę. Zimno, wieje a dyżurny baterii podaje strój do zaprawy porannej.
Dopóki były to moro i trampki było jeszcze znośnie. Ale gdy padło hasło: – Góra
koszulkaaa, dół gebelsy! (BGS-y bojowe gacie służbowe a może sportowe?) czyli
wymemłane na wszystkie strony bokserki o wzorze rodem z wczesnego PRL-u, dobrze,
jeśli ze sznurkiem, bo o gumce to raczej tylko można było pomarzyć) zaczynało
się robić niewesoło.
Zimno i goło… A pomysły kaprali były nieprzebrane. Przysiady. Szpagaty.
Fikołki.
Potem trzeba było wrócić na baterię. Umyć się, albo i nie – w zależności od
posiadanego czasu i przebrać w moro.
Następną czynnością, którą trzeba było wykonać szybko i sprawnie, był
przemarsz do stołówki na śniadanie. Przy każdym takim “spacerze” należało
odśpiewać jakąś pieśń patriotyczną. Repertuar był uzależniony od upodobań
prowadzącego wojsko drogą kaprala. Napisałem – odśpiewać? Raczej powinno być
zaryczeć… Byle rytmicznie.
Śniadanie…
Po wejściu na salę z obowiązkowym ukłonem w kierunku sali i pobraniu
śniadania, zwykle następował wyścig z czasem. Należało zjeść jak najwięcej, w
jak najkrótszym czasie i przed kapralem. Dla tych, którzy wchodzili na końcu
kolejki zwykle tego czasu brakowało. Wtedy na sali rozlegała się komenda: –
Powstań, wychodzą! A wszystko, co na stole lądowało w kieszeniach munduru.
Dobrze, że tych w moro nie brakowało.
Po tych śniadaniach po dziś dzień mam uraz do plastikowych kubków, w
których podawano kawę albo herbatę.
Do dzisiaj nie wiem, kiedy co nam podawano, bo smakowało to zawsze tak
samo.
Kubki były tłuste, bo zwykle nie domyte. Zresztą trudno jest zmyć coś, co
stało się niejako integralną częścią całości.
Prawdą, były słowa o szybkim schudnięciu młodych żołnierzy. Co niektórym po
kilku tygodniach takiego jedzenia, w starym cywilnym rozmiarze pozostały tylko
uszy i nosy, wystające spod zielonych czapek.
- Tato… Ale na zdjęciach widziałem, że nosiłeś też beret?
- Tak, do munduru tzw. wyjściowego. Ale do moro była czapka rogatywka.
Dosłownie… rogatywka. To ustrojstwo zgodnie z wytycznymi naszych dowodzących
miało sterczeć dumnie i patriotycznie na naszych głowach. Niestety zwykle było
oklapnięte i rozmamłane. Jedynym sposobem na nadanie czapce elegancji, było
sporządzenie do niej z dwóch patyków usztywniającego stelażu. No cóż. Nie każdy
jest stolarzem. Patyki były różne. Grubsze, cieńsze. Krótsze, dłuższe. A wojsko
musi wyglądać chujowo, ale jednakowo.
Jeden z żołnierzy pewnego dnia niesiony patriotycznym duchem i chęcią
zaimponowania naszym dowódcom, skonstruował sobie stelaż adaptując nań dwa
druty wyrwane z własnego łóżka. Od tego momentu na baterii zapanowała moda na
czapki krakuski.
I pewnie trwała by do końca naszego pobytu w Pułdachu, gdyby pewnego dnia
te prężące się dumnie na naszych głowach dziwolągi, nagle nie zaczęły pękać.
Szef baterii po tym incydencie zakończył definitywnie lansowanie nowej mody
krótkim: “Kurwa, nie popierdoliło was?!!! Powyciągać mi to gówno natychmiast.
Bo wam to w dupy powsadzam!
No cóż wobec tak szczerze sformułowanej groźby, ponownie powróciliśmy do
wzoru rogatywki na stelażu drewnianym.
- Ale, na tym koniec dzisiaj! Późno już! Czas spać.
Część 2. Rejony.
...I znowu się zaczęło... Dzień, jak co dzień...
Rejony. Rejony. Rejony. Tora, tora, tora. Najważniejsza czynność w życiu
kanoniera elewa. Kanonier elew. Dla mniej wtajemniczonych; szeregowy. Elew,
czyli żołnierz na szkółce.
Najważniejsza czynność w zasadniczej służbie wojskowej. Sprzątanie.
W wojsku można było sprzątać wszystko i wszędzie. O każdej porze dnia.
Nawet szkolenia czy strzelanie nie było tak ważne jak sprzątanie. Sprzątanie
było czynnością, która Cię pochłaniała, wsysała i wypluwała. Jak odkurzacz.
Sprzątanie miało zapełnić wolny czas, spowodować, że żołnierz się nie nudził i
nie myślał o głupotach.
Zwykle najważniejsza pora na sprzątanie nadchodziła wieczorem. Dyżurny
baterii, gromkim głosem obwieszczał wtedy wszem i wobec: "Bateria wychodzi
na rejony!!!"
Na marginesie dodam, że wcześniej nigdy nie widziałem, baterii chodzącej,
ale jak widać w armii wszystko jest możliwe.
Kapral dzielił żołnierzy na zespoły, którym przydzielano rejony do
posprzątania. Pamiętam jak dziś, dostałem wspólnie z kilkoma kolegami klatkę
schodową. Uzbrojeni w szczotki, szmaty i inne gadżety ruszyliśmy pełni zapału
do boju z brudem. Sądziliśmy, że ambitne podejście do tematu spowoduje, że
zostaniemy docenieni a szybkie zakończenie sprzątania spowoduje, że resztę
wieczoru będziemy mieli wolną. Niestety, jak się szybko okazało w sprzątaniu
nie chodziło o posprzątanie, ale o samo sprzątanie. Sprzątania nie można było
skończyć przed czasem. Kiedy kolega "Mysza" pobiegł do kaprala z
meldunkiem, że już skończyliśmy, ten oświadczył po obejrzeniu schodów, że mają
się błyszczeć jak pizda anioła!
No cóż trzeba było ponownie wziąć się do roboty, żeby zbliżyć się do ideału
czystości kaprala.
Widocznie w wojsku obowiązują inne standardy a my musimy się do nich
dostosować. Jednak, kiedy kolejne próby zakończenia naszej pracy spełzły na
niczym a ostania zakończyła się niby to przypadkowym wywaleniem przez kaprala
na schody kubła z brudną wodą, stwierdziliśmy, że chyba jednak nie uda się nam
odpocząć. No cóż...
...Wtedy to pierwszy raz zrodziła się w nas MYŚL! Tu nie chodzi o to, żeby
coś zrobić, tylko o to żeby coś R o b i ć! R o b i ć, czyli wykonywać ruchy. Bo
działanie w wojsku wygląda dobrze, nie ważne, z jakim efektem. Ważne by nie
stać, nie leżeć i nie siedzieć w obecności przełożonych. Bo to brzydko wygląda.
No skoro tak...?
Następne sprzątanie schodów, które znajdowały się poza zasięgiem wzroku
kaprala rozpoczęliśmy od wystawienia czujki pod drzwiami. Nasz kolega miał nas
zaalarmować, gdyby kapral postanowił zobaczyć, co robimy.
Kolejnym krokiem było wylanie na schody dwóch wiader wody. Każdy z nas
potem rozsiadł się wygodnie na stopniach, racząc się błogim spokojem.
Nasza praca została zakończona tuż przed końcem rejonów. Zameldowaliśmy
kapralowi o zakończeniu sprzątania a ten dokonał odbioru. Ciemna barwa obficie
wcześniej zlanych wodą schodów przemawiała do wyobraźni.
To był sukces. Odbiór zakończony pozytywnie. Czas wykorzystany w pełni. I
wilk syty i owca cała. I o to chodzi!
Niestety nie zawsze dało się w taki sympatyczny sposób zaspokoić potrzeby
własne jak i kaprali. Czasem oni byli bardziej przebiegli a przedsięwzięcia,
którymi nas zajmowali bardziej wymyślne. Tak było, kiedy pewnej soboty jeden z
kaprali nie dostał wolnego i swoją frustracje postanowił wyżyć na nas. Rejony w
tym sądnym dniu zaczęliśmy od przyniesienia kliku wiader piasku i trocin. Po
zmieszaniu tych produktów razem, musieliśmy ten miks rozsypać po korytarzach.
W jakim celu? Żeby dokładnie oczyścić posadzkę. Wszystko byłoby pięknie
gdyby ta posadzka była gładka. Niestety posadzka na korytarzach baterii została
przyozdobiona fantazyjnym kraciastym wzorem. Takie cuś przypominało kafelki na
ścianie, tyle, że fugi były trochę głębsze niż w przeciętnej łazience. I
właśnie te fugi oraz fantazyjnie prążkowany wzór kafelek podłogi, zostały
zasypane przez wspomniane wyżej trociny z piaskiem.
No cóż efekt tego czyszczenia był raczej znikomy. Psychologiczny natomiast
olbrzymi.
Wygrzebanie tej specyficznej mieszanki czyszczącej z zakamarków podłogi
zajęło nam prawie cały dzień. Psychika skopana na najbliższe dwa dni. Po co? Na
co? Komu to potrzebne? Czemu to miało służyć?
Tym bardziej, że generalnie czarne ślady pozostawione przez ścierające się
podeszwy w wojskowych butach dało się zetrzeć jak gumką, podeszwą trampek.
To taka ciekawostka. Do wykorzystania przez pomysłowe panie domu.
Do czyszczenia podłogi na baterii używało się zwykle środka czyszczącego w
postaci rozdrobnionej kostki mydła, ubitej z wodą na sztywną pianę w misce.
Piana musiała być sztywna jak ta z białek na kogel mogel. Sztywna i nie
wylatująca z miski. Co kapral sprawdzał osobiście poprzez jednego z żołnierzy,
który musiał odwrócić sobie na chwilę miskę dnem do góry nad głową.
Zwykle naszym testerem był kanonier elew Mysza od Myszyńskiego. Miał
chłopak pecha. Zwykle wszelkie niekonwencjonalne pomysły naszych dowodzących
były najpierw testowane na nim.
Czasem, kiedy wszystko było już posprzątane, kaprale przeszukiwali nasze
pokoje w celu znalezienia czegoś w ogólnym porządku, co można by jeszcze
udoskonalić. Nierówno położony w szafce ręcznik, stawał się pretekstem do
zrobienia "pilota". Co w szczegółowym tłumaczeniu było po prostu
rozjebaniem naszych rzeczy po podłodze. Czasem przybierało to formę zjawiskowej
kupy na środku sali a czasem fantazyjnej mozaiki po całości.
Nie wiem, może była to specyficzna forma wojskowej integracji? Ponieważ
odnalezienie w czymś takim, osobistych rzeczy, jeśli nie zostały wcześniej
podpisane, graniczyło z cudem.
Po jednym z "pilotów" pozostały mi kapcie przypominające rozmiarem
rakiety śnieżne. Nie wiem, kto mógł dostać taki numer. Nikt się do nich nie
przyznał.
Zjawisko sprzątania zwykle przybierało na sile w obliczu nadchodzącego
kataklizmu, czyli kontroli zewnętrznej dowództwa. Strącanie jeszcze nie
opadłych jesienią liści z drzew, przycinanie trawy nożyczkami to chyba
najgwałtowniejsze objawy tzw. sraczki, czyli paniki.
No cóż w wojsku występował wtedy przerost formy nad treścią. Tak to ktoś
powiedział. Kiedyś... I miał rację. Tak należy nazwać zjawisko, w którym sposób
dojścia do celu jest ważniejszy niż sam cel.
Część 3. Szkolenie czyli sztuka.
- …Głooośniej!!!…
- Kaaanonier eeeelew Saaabowskiiiiii!!!
Darł się jak opętany spod okalającego park artyleryjski płotu, żołnierz w
moro, trzęsący się z zimna i przekrzykujący wiejący jak diabli wiatr. Kurwaa! Mam
dosyć… pomyślał. Ale kapral nie miał…
- Jeeeeooszczeeee raaaaaaoooz!!! Kaaaaopra.. Muuuuuoosi mieeee głooooo!!! Z
przeeeepoooonyyyyyy maaaaaaooo sieeee drze… A nie z gaaaaardłaooo!!!
- Jasne, kurwa z przepony… zaburczał pod nosem. Żeby Cię chuju obesrało…
Pomyślał Sabowski a potem znowu zaryczał poprzedni meldunek.
- Staooorczy! Wężykiem artyleryjskim! Na miejsce! Bieeoogiem! Marrrsz!!!
Młody żołnierz wystartował spod płotu jak strzała. Wiedział, że jeśli nie
dobiegnie do armaty w przyzwoitym, cokolwiek to oznacza tempie, kapral może
powtórzyć szkolenie z wydawania komend.
Biegł slalomem jak zając, uciekający przed drapieżnikiem, chroniąc się
przed wyimaginowanym ostrzałem. Wreszcie zatrzymał się przy swoim działonie,
czyli drużynie i dysząc ciężko zameldował – kanonier elew Sabowski prosi…
- Prosi to się świnia… Przerwał mu kapral.
- Proszę o pozwolenie wstąpienia do szeregu.
- Wstąp!
- Ok. Wracamy do szkolenia. Tematem dzisiejszych zajęć jest! Jak już Wam
kurwa głąby mówiłem! Stawianie działa do boju. Dodam, że stawianie kurwa
szybkie. Dobra. Zaczynamy jeszcze raz.
- Sabowski – kurwa jest działonowy!
- Taaa jiiiiest! Ryknął żołnierz, którzy jeszcze przed chwilą stał pod
płotem.
- Okwiat – kurwa! celowniczy!
- Wars – kurwa! drugi celowniczy!
- Osioł – Ia! Ia! Parodiując zwierzę zaśmiał się kapral cha cha! Celownikowy!
- Parpatowski – Kurwa! Jak się można tak nazywać?! Od dziś jesteś
“Parapet”. Ładowniczy!
- Koń – podajesz amunicję.
Uwaga! Pierwszy działon! Na moją komendę, działo do boju!…
Żołnierze jak poparzeni rzucili się do armaty.
Armata S-60 to działo przeciwlotnicze. Podobnych armat w parku
artyleryjskim stało sześć. Przy czterech w trakcie szkolenia rozgrywały się
podobne sceny.
Działon miał około 2-ch minut na postawienie armaty z kół na podpory i
przygotowanie do walki. Żołnierze w tym czasie biegali dookoła działa uwijając
się jak mrówki przy jedzeniu. Wreszcie armata została przygotowana i każdy z
funkcyjnych zajął swoje miejsce, czekając na dalsze rozkazy.
Niespodziewanie na niebie pojawił się śmigłowiec nadlatujący od strony
miasta prosto nad wzgórze, na którym znajdował się park artyleryjski.
Kapral uśmiechnął się i wydał komendę:
- Pierwsz… Działoo! Cel: śmigłowiec w locie.
Armata w kilka sekund obróciła się wokół własnej osi a jej lufa została
wycelowana złowrogo w kierunku lecącej maszyny. Namierzenie celu. Ustawienie
odpowiedniej odległości.
Celowniczy w tym samym momencie ryknął.
- Jeest. Widzę!
- Pojedynczym… Ooognia!!! …Symulację poproszę.
- Baaaam!!! Wydarł się Okwiat.
…Baaam!!! Baaam!!! Aaaaaaaam!!!
Rozległo się po parku. Wszystkie armaty miały lufy skierowane w nadlatujący
cel a symulacja ognia artyleryjskiego trwała w najlepsze.
- Buuuuuum!…
- Elew! Jakie kurwa bummmm? Zaryczał z pobliskiej wiaty dowodzenia,
Zastępca Dowódcy Baterii. Zaraz będziesz miał bum! Jak spadniesz na dupę z tego
działa.
- Taaa jiiiest!
Śmigłowiec majestatycznie przeleciał nad wzgórzem i oddalał się ginąc na
tle nieba. Odprowadzał go głośny ryk młodych gardeł.
Baaam!! Aaaam! aaaa…
Była to chyba najmniej kosztowna symulacja strzelania w armii. Jedyny
środek pozoracji ognia, który się wtedy zużywał to głos elewów. Gdyby ktoś to
opatentował nieźle by na tym zarobił. Podobnie zajmujących i rozwijających
zajęć można było tworzyć w nieskończoność. Wszystko zależało od inwencji
twórczej dowodzących.
Oprócz ćwiczenia głosu żołnierze ćwiczyli także mięśnie. Szczególni, w
przypadkach gdy pamięć oraz tzw. “jarzenie” odmawiały posłuszeństwa.
Na wyposażeniu, armata S-60 miała skrzynkę amunicyjną, ZIP-a - czyli
skrzynię z narzędziami i innymi przedmiotami bliżej nieokreślonego
przeznaczenia oraz pompę na kółkach. W zależności od tego czy niewiedzą
wykazywał się pojedynczy elew, dwóch czy też cały działon w/w zyskiwały rolę
“odmulacza”. Odmulanie polegało na przebiegnięciu jakiegoś, bliższego bądź dalszego
dystansu targając, bądź ciągnąc odmulacze. Taki starodawny crossfit. Trening
funkcjonalny…
Zajęcia takie w parku artyleryjskim zwykle trwały kilka godzin. Stanowiły niezłą
przeprawę, dla co bardziej wrażliwych na głupiznę i/lub zimno ludzi.
Cz. 4. W tamtych czasach.
W tamtych, w których funkcjonowała zasadnicza służba wojskowa, podstawowym
i najtańszym środkiem przekazywania myśli i informacji na odległość był najzwyklejszy
w świecie list.
Pisało się wtedy listy do rodziców, do dziewczyny, do kolegi. Przychodzący
do Ciebie list w wojsku, to było święto.
Żeby go dostać trzeba było na niego zasłużyć. Pompki były najczęstszym
środkiem płatniczym. Biada temu, kto dostał list w kopercie ozdobionej jakimś
wymyślnym fikuśnym wzorkiem. Wtedy liczba pompek zwiększała się wprost
proporcjonalnie do ilości nagryzmolonych na wierzchu serduszek.
Często zdarzało się, że listy przychodziły otwarte. Oficjalna wersja
kaprali czy dziadków, czyli starego wojska była taka, że listy są poddawane
kontroli w sztabie. Oczywiście każdy z nas wiedział, że to nasi ciemiężyciele
szukali w środku kasy oraz informacji o tym, z kim i o czym piszemy.
List był chwilą dla siebie. Oderwaniem się od tej koszmarnej rzeczywistości
koszar. Czasem kumpel z wioski pisał, że trafił do czerwonych beretów i biega
po lesie żywiąc się korzonkami. Czasem dziewczyna pisała, że ma dość rozłąki i
znalazła sobie innego. Takie listy były najgorsze. Żołnierz po takim liście stawał
się niebezpieczny dla siebie i dla swoich współtowarzyszy. Pół biedy, kiedy
kończyło się to samowolnym oddaleniem z koszar. Dopóki można było, sprawy takie
załatwiało się we własnym sosie. Czyli bez powiadamiania żandarmerii.
Po delikwenta do domu jechał kapral z dowódcą kompanii. Na miejscu w
jednostce czekała już na niego przygotowana kara. Najczęściej był to
kilkudniowy "ZOMZ", czyli zakaz opuszczania miejsca zakwaterowania.
Po obiedzie, kiedy teoretycznie był czas wolny a praktycznie odbywały się
rejony, oficer dyżurny ogłaszał alarm dla "zomz-u". Wtedy wszyscy
objęci karą żołnierze w pełnym wyposażeniu bojowym musieli na komendę stawić
się u oficera dyżurnego po rozkazy. Jednym z ciekawszych rozkazów było np.
polecenie stworzenia przy pomocy osobistych saperek, lotniska dla śmigłowców na
kupie węgla leżącej beztrosko przy kotłowni.
Malownicza, nieregularna kupa węgla w ciągu kliku godzin zamieniała się w foremne,
płaskie i regularne miejsce do lądowania.
Innym już mniej wybrednym poleceniem było np. pokonanie całego budynku
baterii, łącznie ze schodami, czołgając się.
Była to także dobra okazja do nauki regulaminu służby wartowniczej na czas.
Każdy błąd delikwenci okupywali sprintem do dyżurnego innej baterii w celu
pogłębienia wiedzy (regulaminy były przy stolikach) i równie szybkim powrotem
na miejsce w celu prawidłowego wydeklamowania poznanej treści.
Wojsko było wtedy kopalnią pomysłów na zorganizowanie czasu w sposób
aktywny i niekonwencjonalny.
Nauka regulaminu wartowniczego była podstawą do powierzenia żołnierzowi
broni z ostrą amunicją i wysłanie go samego na wartę.
Pierwsze warty to był ogromny stres zarówno dla "rozpylaczy" -
czyli żołnierzy rozprowadzających wartowników na stanowiska jak i dla nich
samych.
Aby zmobilizować żołnierzy, dowodzący bez przerwy katowali ich opowieściami
o atakach band rosyjskich na śpiących wartowników i próbach odebrania im broni.
Pułdach graniczy z Rosją. Opowieści te generalnie w 90 procentach były
wyssane z palca, ale w ogólnym rozrachunku stanowiły niezły podkład streso-twórczy
dla rozpoczynających wartę. Sprawiało to, że przy każdej zmianie wartownika,
rozpylacz przed podejściem do chronionego miejsca głośno tupał, chrząkał, aby
dać znać o sobie. Zostać rozpoznanym i nie wywołać w młodym żołnierzu jakiejś
nagłej reakcji obronnej.
Pomimo to zdarzały się przypadki, że wartownik wyskakiwał z krzaków za
plecy kaprala z karabinkiem szturmowym AK w rękach i okrzykiem – Stój. Kto
idzie! Doprowadzał go do palpitacji serca.
Ciekawostką związaną ze służbą wartowniczą w Pułdachu jest to, że na jednym
ze stanowisk, ochronie podlegały garaże i inne tego typu budynki.
Budynki te miały drzwi zabezpieczone przy pomocy tzw. referentki, czyli
kapsla od piwa wypełnionego plasteliną z przeciągniętym przez nią sznurkiem,
uwiązanym jednym końcem do drzwi a drugim do futryny. Na wierzchu tego
nowoczesnego, super inteligentnego zabezpieczenia, ktoś ważny odbijał pieczątkę
(referentkę).
Rolą wartownika było sprawdzenie czy wzór referentki zgadza się ze wzorem
oraz czy nie zaszła jakaś ingerencja osób obcych w całość tego niezwykle
ważnego sznurka.
Tych kapsli było na wspomnianym stanowisku wartowniczym tyle, że wartownik
musiałby pół dnia poświęcić na kontrole sznurków. Zadanie nierealne i nielogiczne.
Ale jak ktoś mądry powiedział, tam gdzie zaczyna się mundur tam kończy się
logika...
Poza wartą, żołnierze w tamtych czasach sprawowali co jakiś czas w
jednostce jeszcze inne równie ważne i ciekawe funkcje.
Pododdział alarmowy. Była to formacja składająca się z kilkunastu
żołnierzy, która mogła być użyta w każdej chwili w trybie alarmowym do różnych
ważnych celów. Obrona jednostki przed dywersantem. Poszukiwania zaginionego
czołgu... Chciałem powiedzieć karabinu.
Pamiętam, że w Pułdachu, pododdział alarmowy a właściwie jego żołnierze
byli powoli przyzwyczajani do właściwego pełnienia tej funkcji.
Tresura zaczęła się od tego, że cała formacja przez noc siedziała w mundurach
w świetlicy gotowa do reakcji na powtarzające się, co jakiś czas próbne alarmy
ogłaszane przez podoficera dyżurnego.
Gdy reakcja zaczęła przebiegać w czasie zadowalającym dla kaprali, dyżury
na świetlicy zamieniono na sen w łóżkach w pełnym umundurowaniu.
Potem po kilku udanych próbach wyrwania wojska ze snu, bez zbędnego opóźnienia
przeszliśmy do ostatniej fazy - standardowej. Czyli, śpimy a jak coś to
ubieramy się i lecimy.
Najciekawszym alarmem i chyba najbardziej niebezpiecznym był ten kiedy ok.
godziny 24:00, dyżurny jednostki zebrał pododdział przed baterią. Następnie w
kompletnych ciemnościach stanął przed nami bardzo przejętymi tym, że alarm jest
prawdziwy i idziemy na akcję, i zabrał nas przez dziurę w płocie na teren remontowanej
starej kantyny. Stamtąd następnie, ku naszemu zdziwieniu każdy wyniósł po 5 cegieł
i zaniósł je na przyczepkę zaparkowaną na parkingu jednostki.
Jak się okazało Pan chorąży stawiał w domu kominek... No cóż jak to się
wtedy mówiło: "w wojsku panuje „amba” oraz jej siostra „anima".
O pozostałych alarmach nie ma, co pisać. No bo, co może być ciekawego w
poszukiwaniu kapralskiego laczka, który wypadł przez okno, np?
O takich to rzeczach raczej się w listach nie pisało. Wiadomo... Po co
narażać naszych bliskich na śmierć ze śmiechu a siebie na nadprogramowe pompki.
Cz. 5. Trampki i strzelnica.
W wojsku na wszystkie schorzenia,
przypadłości i urazy lekarze przepisywali trampki.
Skręciłeś nogę – zalecenie: trampki
i zwolnienie z zajęć, angina – zalecenie: trampki i zwolnienie z zajęć.
I tak można by w nieskończoność.
Prosto, krótko i na temat! Na co komu jakieś wymyślne kuracje. Skoro dzień
spędzony w trampkach był jak weekend spędzony w ekskluzywnym spa.
Otarcia nóg często zdarzały się
młodemu wojsku.
Opinacze, czyli wojskowe buty, w
tamtych czasach nie należały do super nowoczesnych. Nazwa ich pochodziła
zapewne od charakterystycznego paska skóry, zapinanego na dwie klamry, który
znajdował się nad kostką.
Nowe buty należało rozchodzić, co
niestety było związane z pojawianiem się otarć na stopach.
Otarć na stopach można się było
nabawić idąc na strzelnicę. Oddalona o kilka kilometrów od jednostki, położona
w lesie, była w sumie (dla tych, co dobrze strzelali) jedyną formą rozrywki dla
młodego wojska. Strzelanie było po prostu fajne i w sumie było najciekawszą
formą szkolenia żołnierzy.
Niestety, często także formą jedyną
i także najdroższą. Oczywiście na strzelnicy można było poza strzelanie robić
także inne, mniej obciążające budżet armii rzeczy.
Można było np. czołgać się z
plecakiem i karabinkiem po trawie na łące w celu zdobycia wyimaginowanego w
umyśle dowodzących, nieprzyjacielskiego bunkra.
Atrakcja ta mogła być ciekawa szczególnie
dla postronnego obserwatora, który widział czołgających się po trawie żołnierzy,
od których co jakiś czas odpadały elementy źle umocowanego wyposażenia.
Nie mam zresztą pojęcia, dlaczego?
Ale te wszystkie paski i klamerki za cholerę nie chciały trzymać na swoim
miejscu całego tego pozakładanego na nas tałatajstwa.
Pamiętam, że przyczyną tego zamieszania
był rozkaz jednego z oficerów, który pewnego
pięknego dnia zażądał, żebyśmy na strzelnicę pojechali w pełnym oporządzeniu
założonym, na tzw. „szelki”.
Szkopuł w tym, że żaden z
dowodzących nami kaprali nie miał bladego pojęcia jak ten wojskowy „puszorek”
założyć.
Draństwo to składało się z kilku
długich pasków połączonych ze sobą innymi krótkimi. Na tej uprzęży producent
zainstalował system sprzączek, do których należało dopiąć wszelkie otrzymane od
armii zasobniki, pokrowce itp.
W sumie razem nie było tego tak
wiele. Jednak zapięcie tego, zajęło nam cały poranek. Nie mówiąc o tym, że na
jednego ubieranego żołnierza przypadało, co najmniej dwóch asystentów.
Była to jedna wielka improwizacja,
która zakończyła się klapą na strzelnicy.
Poza złośliwością sprzętu na
strzelnicy mogła żołnierzy także dotknąć złośliwość kaprali. Najczęściej
objawiało się to w karze za zbyt wolne przemarsze. W celu wyrobienia ruchów
trzeba było np. przebiec się parę kilometrów w masce przeciwgazowej i w tzw.
(legendarnym gumowym kombinezonie ochronnym) - OP1.
Wyobraźcie sobie bieg w
prezerwatywie w upał. A zrozumiecie, jak dotkliwa była to kara.
Inną ciekawą i w sumie nawet miłą
formą spędzania czasu na strzelnicy, było kopanie okopów.
Zwykle odbywało się to tak, że
prowadzący zajęcia chorąży lub kapral wyszukiwał jakieś odosobnione zasłonięte
drzewami miejsce z piachem na środku.
Następnie, każdy zalegał w tym
piachu i przy pomocy podręcznej saperki miał wykopać sobie „trumnę” – znaczy
osobisty dołek mający chronić przed ostrzałem.
Zwykle jeden z żołnierzy dostawał
zadanie specjalne. Musiał wykopać dół, w którym chorąży zmieściłby się, jeśli
nie na stojąco to przynajmniej na siedzącą.
Ten żołnierz miał najgorzej.
Reszta, bowiem po uporaniu się z własnym okopem ćwiczyła zwykle maskowanie.
Czyli leżenie w dole w oczekiwaniu na atak. Było to zajęcie niezwykle
przyjemne.
Prowadzący to szkolenie także je
uwielbiali. Prezentację zagadnienia – oczekiwanie atak – niektórzy opanowali do
perfekcji. Często podziwialiśmy, z jaką wprawą im to wychodzi.
Inną formą spędzania czasu na
strzelnicy było np. strzelanie z wycioru.
Zabawę tą praktykowali kaprale.
Polegała ona na tym, że karabinek szturmowy Kałasznikowa, ładowało się tzw.
ślepakiem, czyli nabojem bez pocisku. Następnie w lufę broni wpuszczało się
wycior służący do jej czyszczenia. Po oddaniu strzału, wycior wylatywał z broni
jak pocisk z kuszy i wbijał się z olbrzymią mocą w cel. Najbardziej pasjonujące
w tej zabawie było szukanie wycioru i wyciąganie go z celu.
Cz. 6. Żeby nie było tak śmiesznie.
Żeby nie było, że zawsze było tak
wesoło, pokażę Ci Synu kiedyś dwa polskie filmy „Samowolka” i „Kroll.” Nie jest
to może kino ambitne, ale komuś, kto w wojsku nie był, na pewno klimat tej organizacji
w tamtych czasach trochę może przybliżyć.
Niestety, często do wojska były
przyjmowane osoby z bagażem doświadczeń kryminalnych. Sprawiało to, że
powszechne w „zetce” były kradzieże a nierzadko wręcz znęcanie się.
Powszechne było wzajemne
podkradanie sobie umundurowania, z którego było trzeba się rozliczać. Albo sam
sobie znalazłeś coś w zamian za zagubiony sprzęt, albo musiałeś za niego
płacić. Zgłoszenie oficjalne kradzieży, wiązało się z tym, że cała kompania była
obciążana kosztami zwrotu. A tego „stare wojsko” nie darowało. Rzadko zresztą
się zdarzało, żeby ktoś z kadry chciał przyjmować jakieś skargi.
Złożenie skargi mogło zakończyć się
np. dodatkowym biegiem na strzelnicy w masce przeciwgazowej. W trakcie biegu
delikwent musiał krzyczeć „Nie będę przychodził z głupotami do kadry!”.
Cz. 7. Na stanowisku dowodzenia - czyli; nie matura, lecz chęć szczera
zrobi z ciebie oficera.
- Kreślarz, pijesz?
- Co? Panie pułkowniku.
Pytam naiwnie. Zaskoczony tym pytaniem
podczas kreślenia kolejnego symbolu na mapie topograficznej.
- Jajco! Wodę z kranu…
- A? No piję… Alkohol? Zdarza się.
- Kurwa. Czy ja się Ciebie pytam,
czy pijasz, czy pijesz? Nie jasno się kurwa, wyrażam?
- Teraz?!
- A kiedy?! Jak będą szwedy?
Tutaj Pan pułkownik Literek wyciąga
w mym kierunku spod biurka wypełnioną po brzegi przeźroczystą cieczą szklankę.
- Masz!
Rany boskie. Myślę w duchu. Jak to
wypiję to chyba umrę.
- Eee. Tto dla mnie?!
Jąkam się.
- Może nie dziś. Trzeba jeszcze
mapę skończyć. A po tym to raczej nie dam rady.
- Acha? Faktycznie. Mapa. To Twoje
zdrowie! Kreślarz. Musisz ćwiczyć… gardłouchgllup…
Zawartość szklanki znika w gardle
mego przełożonego z głośnym chlupotem. W ślad za nią leci Coca cola oraz wyjęty
spod biurka ogórek.
Nie wiem ile ten człowiek musiał
wypić, żeby coś było po nim widać.
Najciekawsze było to, że potrafił
się upić prawie do nieprzytomności. Przyjść do sztabu. Wydać żołnierzom
polecenia do wykonania na drugi dzień i po wszystkim pamiętał z tego każdy
szczegół.
Praca w sztabie nie była zła. Może
nie było tak ciekawie i wesoło jak na baterii, ale przynajmniej nie trzeba było
wykonywać głupich poleceń kaprali. Nie trzeba było jeździć na warty. Sobota,
niedziela - wolne. A i jakaś przepustka na wyjazd, do domu się trafiła
szybciej.
Ale także zdarzały się ciekawostki
godne wspomnienia o nich.
Już sama kreślarnia była ciekawa.
Spory pokój z ustawionym na środku wielkim stołem z płyty pilśniowej. Na nim
zwykle rozłożone pisaki, atramenty i linijki. Jakiś starodawny telewizor. Dwa
dziurawe fotele i kilka krzeseł. Ale najciekawsze były szafy ustawione z jednej
strony pokoju w długim rzędzie.
Dlaczego były ciekawe? Co może być
ciekawego w kilku drewnianych, starych szafach?
Otóż jedna z szaf miała zamiast
tylnej ściany zawieszony w jej wnętrzu koc. Ponieważ za nią znajdowała się
sypialnia. Wszystkie szafy były odsunięte od ściany pomieszczenia na szerokość
łóżka polowego. Łóżek było chyba ze cztery. Kreślarze byli dla sztabu zbyt
cenni, aby można było im pozwolić na spanie na kompanii. Trzeba było dbać o ich
zdrowie. Tym bardziej, że często musieli pracować nad mapami wieczorami.
Kreślarze stanowili darmowy
personel obsługujący sztab. Przede wszystkim kreślili mapy, plany sztabowe, ale
poza tym potrafili obsługiwać komputery i maszyny do pisania. Potrafili też
pójść szybko po flaszkę. Zanieść wiertarkę na drugi koniec miasta. Co nie zawsze
było umiejętnością bliską zawodowym wojskowym.
Zresztą, co tu owijać w bawełnę, za
niektórych „trepów” trzeba było wszystko robić.
Pamiętam jak kiedyś, wcześnie rano,
przed godzinami normalnej pracy, ogłoszono w jednostce alarm ćwiczebny. Wojsko
wymaszerowało gdzieś do lasu na cały dzień a sztab zajął się planowaniem tego
jak obronić się przed domniemaną napaścią na nasz kraj. My oczywiście także
zostaliśmy postawieni na cały dzień w stan gotowości. Naszym zadaniem miało być
przelanie na papier tego, co wymyślą tęgie wojskowe głowy w sztabie jednostki.
Koło południa otrzymaliśmy od
oficera operacyjnego – naszego przełożonego, zadania do wykonania. Pokrótce i
nie wdając się w szczegóły strategiczne wyglądało to tak.
- Janek. Idziesz do archiwum.
Bierzesz mapy z zeszłego roku i przerysowujecie te o takich numerach. Wiesz jak
zrobić? Wstawiasz tylko nowe daty. A tu na kartce masz napisane, co zmienić.
Jasne?
- Tak jest.
- Piotrek. Bierzesz opis z
komputera, z zeszłego roku. Wydrukuj. Zmień tylko czcionkę. Trochę
poprzestawiaj zdania, żeby trochę inaczej wyglądało. Jak zwykle. Piotrek Ci
powie, co zmienić, żeby się z mapą zgadzało. Macie czas do 15.00. Jasne?
- Jasne. Odpowiedzieliśmy chórem.
Jak zalecono tak zrobiliśmy.
Około godziny 14.00 w kreślarni
zadzwonił telefon. Odebrał kolega.
- Kapral Jan Gdański. Kreślarnia,
słucham.
- No i fajnie.
Po drugiej stronie odezwał się
znajomy, nie znoszący sprzeciwu głos oficera operacyjnego.
- Jak tam, skończyliście już?
- Melduję, że prawie. Młody kończy ostatnią
mapę a Piotrek drukuje opis. Na 15.00, skończymy!
- Dobra. My już tu też kończymy i
idziemy do domu. Jutro mnie nie ma, to rano zanieście wszystko do kancelarii
tajnej.
- Panie poruczniku a podpisy
zatwierdzające?
- Kurwa. Zapomniałem o tym. Tajniak nie przyjmie
map bez tego… Cholera. Na działkę musze zaraz jechać! Dobra, w dupie z tym.
- Szefa sztabu i tak nie ma i ja go
zastępuję. Skończycie, to weź się za mnie wszędzie podpisz. Tylko zmień trochę
i przez kalkę mnie, cha! cha! kurwa, nie kopiuj!
- No i załatwione. Sztuka jest
sztuka. Trening sztabowy odjebany jak ta lala. Cha Cha.
I tak to wygraliśmy na kreślarni
kolejną wojnę.
Epizod mojej pracy kreślarskiej
miał dwa etapy. Pierwszy, opisany powyżej. Odbywający się w Pułdachu.
Drugi, odbywający się w jednostce
nadrzędnej.
W tym przypadku nie będę wdawał się
w ogóle, w szczegóły dotyczące miejsca. Dobro kraju mogłoby na tym ucierpieć.
Powiedzmy, że będzie to SZTAB.
Pisany, dużymi literami. BARDZO DUŻYMI
LITERAMI.
Otóż w tym SZTABIE, moja praca
wyglądała podobnie. Tyle, że byłem tam sam, jako kreślarz.
Różni tu pracowali ludzie. W
większości wykształceni oficerowie. Ale zdarzali się i tacy, którzy ścieżkę swej błyskotliwej kariery
oparli na znajomościach.
Tacy byli najgorsi. Nie mieli
zielonego pojęcia o tym, co się dzieje na dole armii. Nie znali realiów. To na
ich cześć, kiedy jeździli na kontrole do jednostek podrzędnych, malowano trawę
na zielono, krawężniki na biało.
Dowódcy ci nie znali się na niczym.
Najprościej im, więc było się dowalić do czystości.
- I to by było chyba wszystko, co
na temat służby w armii twój Tata pamięta.
- Ale, przecież, nie powiedziałeś
mi co to było w końcu to „święto lasu”.
- No faktycznie. No cóż. Widzisz,
każdy „stary” żołnierz, odbywający służbę zgodnie z rytuałem falowym, nosił
przy sobie centymetr, z którego odcinał
kolejne dni do wyjścia z wojska. Przechodził przy tym kilka etapów falowego
życia.
Kiedy zostało mu 111 dni do cywila,
obchodził tzw. „święto lasu”.
Rytuały te, ustawiały żołnierza w
hierarchi wojskowej społeczności. Były związane zarówno z nabywaniem
przywilejów, jak i systematycznym zwalnianiem z kolejnych obowiązków.
Długo by można o tym wspominać. A i
niejeden magister socjologii pewnie się na tym temacie doktoryzował.
Zakończenie.
Podobno wojska to była szkoła życia…
Wojsko zrobi z Ciebie mężczyznę! To
hasło, które kiedyś często młody człowiek mógł usłyszeć z ust starszych osób. A
ja się pytam! Mężczyznę czy idiotę? Bo jak inaczej można określić dorosłego
faceta, który przez kilka miesięcy służby wojskowej, gada wierszem do włącznika
światła meldunek na dobranoc, ku uciesze kilku innych dorosłych mężczyzn.
Komu i do czego było to potrzebne?
Owszem zgodzę się z tym, że każde doświadczenie życiowe kształtuje charakter
człowieka. A te doświadczenia najcięższe, kształtują go najbardziej.
Pytanie tylko, w jakim kierunku:
złym czy dobrym? I pytanie czy tego typu stres był naprawdę konieczny, by nazwać
kogoś mężczyzną.
Dla młodego człowieka, który czasami
zupełnie przypadkowo znalazł się w koszarach i po raz pierwszy zetknął się z „falą”
rodem z więzienia lub poprawczaka, takie przygody często kończyły się źle, żeby
nie powiedzieć tragicznie.
Uważam, że w takiej formie jak
przed laty, obowiązkowe militaryzowanie społeczeństwa, nie ma już sensu i mija
się z celem.
Ku chwale ojczyzny.
Jerzy Marek Głuchowski
Z życia wzięte ;-) Dobrze wspominam
OdpowiedzUsuńŚwietnie napisane, ze znawstwem tematu i humorem. Czytałem z zapartym tchem, zaraz mi się armia przypomniała a było to hohoho
OdpowiedzUsuń74-76 i też w artylerii, tyle że rakietowej. Nie ma to jednak znaczenia w jakiej formacji, wszędzie było podobnie.
Bardzo mi się podobało to opowiadanie.
O dziękuję bardzo. Naprawdę jestem zaskoczony. Aczkolwiek nie pierwsza to już pozytywna recenzja. To zachęta dla mnie do pisania dalej. Zapraszam do skomentowania dalszego ciągu. :-) Który pisze się i pisze, i pisze...
UsuńTo ja poczekam :)
UsuńJuż piszę!
UsuńHehe, wciąga Twój styl pisarski. Czekam na kontynuację. :)
OdpowiedzUsuńDzięki, dzięki. Pracuję nad nim :-)
Usuń