TAGI (szukasz postów powiązanych tematycznie tu je znajdziesz):

sobota, 23 grudnia 2017

Nowa książka Roberta Stodolnego

Uprzejmie informuję, iż pojawiła się nowa książka autorstwa Roberta Stodolnego. 
"Żydzi, komunizm, antysemityzm."
Zainteresowanych zakupem, Robert zaprasza do sklepu MIŚ.


czwartek, 2 listopada 2017

Tajemniczy kanał pod Aleksandrowem Kuj. Cz. 1. Fikcja

Zapraszam do przeczytania mojego nowego opowiadania, zainspirowanego opowieściami bliskich i znajomych. Starałem się przed publikacją sprawdzić tekst, ale może się zdarzyć, że ulegnie on jeszcze korekcie. Jeśli Was zainteresuje, proszę o komentarze i uwagi.  

Partyzant

Błażej Skrzetuski nie chciał złożyć broni. Chciał dalej walczyć o taką Polskę, jaką znał z czasów, kiedy chodził przed wojną do szkoły w Grudziądzu. Polskę wolną od czerwonej zarazy. 
Jego koledzy z oddziału nie podjęli tego ryzyka. Uwierzyli nowej komunistycznej władzy w obietnice o spokojnym życiu i budowie nowej wolnej ojczyzny. Zostawili go samego. Ich oddział został rozwiązany a broń ukryta w lesie. Ale Błażej nie miał do nich o to pretensji. Wojna przecież skończyła się. Niemcy przegrali. Na wielu z nich w domach czekały rodziny. Niestety wkrótce okazało się, że te piękne obietnice były kłamstwem. Nowa władza nie zapominała tak łatwo. Z oddziału tylko on pozostał przy życiu. Wszyscy koledzy  zniknęli bez śladu. Ich bliscy jeszcze mieli nadzieję, że chłopcy z lasu do nich wrócą. Błażej wiedział, że z rąk nowej władzy mało kto wychodzi żywy. 
Błażej Skrzetuski nie miał nikogo bliskiego. Jego najbliższych wymordowali Niemcy, zaraz po kapitulacji w 1939 r. Żołnierze Wehrmachtu puścili z dymem jego rodzinną wioskę. 
Później, kiedy pojechał z pocztą konspiracyjną do partyzantów z terenów wschodnich, dowiedział się, iż wioska w której mieszkała druga część jego rodziny została także zrównana z ziemią, tyle że przez Rosjan. Tam też nikt nie ocalał. 
Wtedy załamał się. Na rok został odsunięty od działalności konspiracyjnej. Z czasem jednak, żal po stracie najbliższych w jego sercu zamienił się w nienawiść do wrogów. Stał się maszyną do zabijania. Niemiecki aparat bezpieczeństwa zaczął go traktować jako wroga z głównej listy. Skrzetuski nie przejmował się tym. Wiedział, że gestapo zna jego nazwisko i historię życia. Nigdy niczego przed nikim nie ukrywał. Nigdy nie chował się pod pseudonimem. Jego bliscy zginęli. Nikomu z nich nie mógł już zaszkodzić swoją działalnością. Stał się katem wykonującym wyroki podziemnego państwa polskiego.
Do A. trafił po kilku miesiącach samotnej walki z milicją. Ukrywał się w lesie i walczył dopóki przypadkowych cywili z biało-czerwonymi opaskami na rękach, zwerbowanych przez nową władzę nie zastąpiło regularne wojsko Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Musiał wtedy zacząć uciekać, aby uniknąć złapania i śmierci. 
Opuścił swój ukochany las i udał się do A. do starej znajomej z Grudziądza, jeszcze z czasów przedwojennych. Kiedyś nawet mieli się ku sobie, ale ich szkolna miłość skończyła się wraz z wejściem w dorosłe życie i przeprowadzką dziewczyny do A. 
Maria Skowrońska mieszkała w starym pamiętającym zabory rosyjskie dworcu kolejowym. Była żoną polskiego oficera, który zaginął zaraz po wybuchu wojny. Odnowili swoją starą znajomość, kiedy oboje zaczęli działać w tej samej organizacji podziemnej. Kobieta w swym mieszkaniu udzielała noclegu konspiratorom przemieszczającym się po okupowanym kraju. Punkt był wręcz wymarzony, gdyż przez dworzec przewijało się wielu podróżnych i nikt nie zwracał uwagi na obcych. Może tylko nieliczne co bardziej wścibskie sąsiadki wyrażały czasem między sobą negatywne opinie na temat jej moralności, kiedy udało im się przyłapać obcych mężczyzn ukradkiem wychodzących nad ranem z jej mieszkania. Elegancki i schludny wygląd kobiety dodatkowo jeszcze napędzał wyobraźnię dworcowych strażniczek moralności.     
Skrzetuski mieszkał u niej kilka miesięcy, tuż pod nosem Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego. 
Zdobyczny pistolet Mauser C96, swoją ulubioną broń - spadek po pewnym gestapowskim szpiclu, wraz z kilkoma sztukami amunicji i niemieckim granatem, ukrył na strychu dworca na jednej z belek stropowych.  
Dworzec w A. został wybudowany w czasach zaborów. W czasie wojny trochę podupadł jego wizerunek. Kiedyś przewijało się przez niego tylu podróżnych co w największych  miastach Europy. Obecnie stracił jednak na znaczeniu. 
Skrzetuski jak przystało na dobrego konspiratora, natychmiast po przybyciu na miejsce przeprowadził rozpoznanie terenu. Rozpytał przedtem wnikliwie swoją znajomą na temat zwyczajów panujących na dworcu, rozkładu przejeżdżających przez niego pociągów i rozmieszczenia lokalnych posterunków milicji. Zaplanował także drogi ucieczki z kryjówki. 
Okazało się wtedy, że Skowrońska posiadała w piwnicach dworca pomieszczenie z pewnym ciekawym metalowym włazem. Wg właścicielki było to wejście robocze do starego systemu pompującego wodę do obiektów dworca z płynącej w pobliżu A. rzeczki. Prawdopodobnie, dawne pomieszczenie techniczne w którym był właz, zostało adaptowane na piwnice lokatorów. 
Skrzetuski postanowił sprawdzić co kryje podziemny kanał. Intuicja podpowiadała mu, że kiedyś wiedza o nim może mu się przydać. 
Pewnej nocy, kiedy mieszkańcy dworca już spali, zabrał ze sobą latarkę i ruszył na zwiad. 
Korytarz, do którego wejście prowadziło z piwnic dworca, był około 130 metrowej długości wąskim przejściem, które łączyło się z właściwym, szerokim na półtora i wysokim na prawie dwa metry kanałem. Kanał ten w stosunku do przejścia z dworca był położony około półtora metra niżej. Lewa jego część, południowa jak się okazało była zawalona gruzem i niemożliwa do przejścia. Po prawej w kierunku północnym przed Skrzetuskim rozciągał się zdający się nie mieć końca tunel. Nikłe światło małej latarki oświetlało zbudowane z cegieł ściany na odległość paru metrów. Dalej była paraliżująca ciszą  pustka. Podłoga kanału była wypełniona do wysokości kolan warstwą lodowatej i mętnej wody. Skrzetuski nie czuł w niej jakiegokolwiek nurtu. Widocznie gromadziła się tu deszczówka i może wody gruntowe. Idąc, podświadomie rejestrował przebytą pod ziemią odległość mierząc ją krokami. Partyzanckie doświadczenia i wielokilometrowe wędrówki z oddziałem po lesie bez oświetlenia w zupełnych ciemnościach sprawiły, że jego umysł jak licznik notował metry. Po 15 minutach przebył około 180m. w linii prostej. W ciemności trudno było to z całą pewnością stwierdzić, ale wydawało mu się, że kanał przebiega mniej więcej po linii prostej.
W pewnym momencie Skrzetuski, nagle zobaczył przed sobą ścianę. - Koniec? Żadnego wyjścia?
Okazało się jednak, że kanał skręcał gwałtownie i biegł dalej pod kątem 90 stopni w lewo. Po przejściu następnych 200 metrów Skrzetuski ponownie zakręcił tym razem ostro w prawo. Idąc próbował wyobrazić sobie gdzie się aktualnie znajduje, biorąc pod uwagę zabudowę miasta na powierzchni. Według jego rachunków musiał przemieszczać się zgodnie z położeniem głównych ulic miasteczka.
Po przejściu około kilometra stwierdził, że  o ile nie pomylił się w obliczeniach to musiał już wyjść poza teren miasta. Zmierzał chyba gdzieś w kierunku Torunia. Na powierzchni powinien już być las. Jeśli znajdzie jeszcze jakieś wyjście na górę to trasę ucieczki będzie miał opracowaną.
Po przeszło godzinie marszu Skrzetuski w świetle latarki dojrzał nad sobą prowadzącą do góry studnię. W ścianę została tutaj wmontowana metalowa drabina. Kiedy wspiął się na górę po jej szczeblach, drogę zablokowała mu metalowa pokrywa. Spróbował ją poruszyć. Wymagało to sporego wysiłku, ale w końcu żelastwo zazgrzytało i przesunęło się na bok. Z góry posypał się piasek, utrudniając na chwilę widoczność. Kiedy jednak chmura pyłu opadła, oczom Skrzetuskiego ukazało się bezchmurne niebo. 
- Jak na razie jest dobrze - Skrzetuski powoli i ostrożnie, przez otwarty właz zaczął wysuwać się na powierzchnię. Jego nos natychmiast poczuł znaną mu i tak przez niego kochaną woń lasu. Delikatny powiew wiatru schłodził spocone czoło. Dookoła było pusto i cicho. Tylko drzewa szumiały jednostajnie. 
Wyczołgawszy się na powierzchnię, przez chwilę leżał na plecach delektując się błogim spokojem, którego przez ostatnie kilka lat tak rzadko doświadczał. Patrzył w rozgwieżdżone niebo, które tyle razy służyło mu za drogowskaz. W kontaktach z innymi ludźmi nigdy nie pozwalał sobie na chwile słabości. W głębi duszy miał już jednak dość wiecznego uciekania. Miał dość walki. Miał dość wszystkiego. Coraz częściej docierała do niego myśl, że przegrał. Za Niemca wszystko było jasne. Byli dobrzy i źli. Teraz sam już czasem nie wiedział kto jest jego wrogiem. Czasem miał wrażenie, że wszyscy są przeciw niemu. Nawet on sam...
Skrzetuski podniósł się z ziemi. Strząsnął z siebie nerwowo bród z ubrania. Jakby jednocześnie chciał otrząsnąć się z myśli, które go naszły. Rozejrzał się. Zdawało mu się, że poza nieregularnym szumem drzew dociera do niego jeszcze jakby szum wody. Ruszył przed siebie, tam skąd ten szum docierał. W odległości kilkudziesięciu metrów stanął na brzegu rzeczki meandrującej między drzewami. - W razie czego będzie można zgubić pościg. Jutro wybierze się tu za dnia i zrobi dokładniejsze rozpoznanie. Rozpyta Marię. Teraz trzeba wracać - po drodze zakrył włazem wejście do studzienki, zamaskował piaskiem ślady swojej działalności i ruszył przez las kierując się gwiazdami w stronę miasta.


Ucieczka

Była niedziela. Dzień upalny i senny. Powietrze gęste i lepkie jak kisiel, zwiastowało nadchodzącą burzę. Zaczynał się dziesiąty tydzień odkąd Skrzetuski pojawił się w A. Jego gospodyni wmówiła sąsiadom, że jest jej kuzynem z dalekiej wsi, który po stracie najbliższej rodziny, szuka swoich dalszych krewnych. Po części było to w sumie nawet zgodne z prawdą. Sąsiedzi przyzwyczaili się szybko do nowej twarzy. Nikt już nie zwracał większej uwagi na przybysza. Dopiero co powstająca Milicja Obywatelska miała inne problemy, ważniejsze niż przejmowanie się coraz liczniej przybywającymi do A. ofiarami wojennej zawieruchy. Całą swoją uwagę skupiali wtedy na zamieszkujących te tereny od dawna lub sprowadzonych podczas wojny Niemcach. Zorganizowano dla nich nawet obóz przejściowy w nieczynnym młynie parowym przy ul. Wilsona. Na mieście ludzie gadali, że w młynie słychać strzały po nocach. Ale kto by się tam tym interesował. Każdy miał zbyt dużo swoich problemów.     
Skrzetuski tej nocy nie spał w mieszkaniu Marii. Czasami jakiś wewnętrzny głos podpowiadał mu, że lepiej będzie nocować na strychu, na prowizorycznie przygotowanym posłaniu. Tak było i dzisiaj.
O godzinie piątej rano obudziło go walenie w drzwi dobiegające z korytarza.
Zerwał się natychmiast z ukrytego za starą szafą posłania. Za meblem, dach dworca obniżał się pod kątem tworząc przy podłodze wnękę w której leżał. Było tam niewielkie okno przez które dostawało się do środka światło. Wielka szafa stojąca wśród nagromadzonych na strychu rupieci szczelnie zasłaniała to co kryło się za nią. Szafa stała pusta, więc Skrzetuski wymontował z niej tylna płytę, którą następnie ponownie zainstalował w taki sposób, że dało się ją odsuwać i przechodzić na posłanie z tyłu.
Teraz Skrzetuski opuścił kryjówkę, uchylił drzwi prowadzące na klatką schodową i ostrożnie wyjrzał na zewnątrz. Na dole pod drzwiami mieszkania stało dwóch mężczyzn w mundurach. Jeden z nich walił pięścią w drzwi. Okrzyk "otwierać milicja!", który rozszedł się nagle po korytarzu, odarł z niego resztki snu płosząc je jak gołębie z dachu uciekające przed drapieżnikiem.
Skrzetuski zamknął cicho drzwi i podszedł do skrytki w której ukrył broń.
Sprawdził stan amunicji w magazynku. Przeładował, wprowadzając pocisk do komory. Jeśli czuł jakąś, choćby niewielką nutę strachu grającą melodię na jego nerwach to wraz z charakterystycznym odgłosem wydanym przez broń, zniknęła ona zagłuszona przez pobudzający rytm marsza. Od razu poczuł adrenalinę napływającą do ciała. Zaczął działać jak maszyna do zabijania. Kilkuletnie doświadczenie bojowe to był jego kapitał, który miał za chwilę wykorzystać w nierównej walce z liczebniejszym, ale mniej doświadczonym przeciwnikiem.
Skrzetuski po wcześniej ustawionych na strychu w piramidę rupieciach wspiął się na belkę znajdującą się pod włazem zamykającym wyjście na dach. Otworzył klapę i wyczołgał się na spadzisty dach. Powoli zsunął się do krawędzi dachu w miejsce gdzie na ścianie był zainstalowany drut piorunochronu. Rozejrzał się dookoła. Plan ucieczki miał przygotowany wcześniej. Wiedział, że jego prześladowcy nie będą długo czekać na to, aż ktoś raczy im otworzyć drzwi do mieszkania w którym spodziewali się go zastać. Wyważą drzwi a kiedy stwierdzą, że w środku go nie ma, przeszukają cały budynek zaczynając od strychu a na piwnicy kończąc. Musi dotrzeć do piwnicy, która była jego drogą ucieczki przed nimi.
Ale najpierw musiał zsunąć się dwa piętra w dół po piorunochronie. W odległości pięćdziesięciu metrów w pobliskim parku zobaczył auto z napisem MO na drzwiach a obok pojazdu kręcącego się milicjanta. Mężczyzna sprawiał wrażenie jakby w  ogóle nie interesował się tym co robią jego koledzy na dworcu. W tej chwili sprawdzał chyba stan ogumienia. Nikogo innego na szczęście przed budynkiem nie było. Z dachu rozciągała się panorama na pobliskie sady owocowe i ukryte w nich domy. Jednak wzrok partyzanta w tej chwili był skupiony tylko na odbiór tego co dla niego niebezpieczne.
- Jest szansa! - Skrzetuski myślał i od razu działał.
Zaczął zsuwać się po dość cienkim drucie, starając się nie wykonywać gwałtownych ruchów. Całe ciało miał napięte do granic wytrzymałości mięśni. Wreszcie stanął na ziemi. - Teraz szybko.- Ruszył biegiem przy ścianie w kierunku wejścia do klatki schodowej. Miał do przebiegnięcia trzydzieści metrów. Tam czeka na niego niebezpieczeństwo. Wiedział, że w środku na pewno spotka wroga. Miał tylko nadzieję, że drzwi będzie pilnował tylko jeden milicjant. Liczył na zaskoczenie i siłę ognia swojego Mausera. - Jeszcze pięć, cztery, trzy metry do wejścia. - Wzrok rejestrował odległość. Nagle z tyłu usłyszał krzyk - Stój milicja! - Za późno. Już był w środku. Przed sobą zobaczył w cieniu obszernej, ale mrocznej klatki schodowej dwie odwrócone do niego plecami postacie w mundurach. Pierwszy mężczyzna zanim się obejrzał otrzymał mocne kopnięcie w plecy. Zaskoczony, tylko jęknął upadając na podłogę. W tym czasie drugi funkcjonariusz instynktownie odsunął się od niebezpieczeństwa. Odwrócił się i zaczął unosić do góry lufę swojej Pepeszy na wysokość oczu. Jednak Skrzetuski przewidział to. Lewą dłonią zablokował unoszące się do góry, zimne żelazo pistoletu maszynowego. Odsunął Pepeszę w swoje lewo, jednocześnie kierując przygotowanego do strzału Mausera w brzuch wroga. Rozległy się dwa jednoczesne strzały. Pocisk z Pepeszy utkwił w ścianie dworca. Pocisk z Mausera wbił się w brzuch milicjanta. Przebił się przez narządy wewnętrzne. Uszkodził kręgosłup i wyleciał na zewnątrz, ginąc gdzieś w mroku. Skrzetuski nie miał nawet czasu na to, żeby sprawdzać czy jego przeciwnik zginął na miejscu. Ważne, że był unieszkodliwiony.
Pozostał jeszcze drugi milicjant, który w tym czasie odwracał się już w jego kierunku, sięgając jednocześnie ręką do kabury z pistoletem u pasa. Druga kula z Mausera wbiła się w leżącego, zanim jego ręka dotarła co celu. W okolicy serca na mundurze leżącego mężczyzny pojawiła się czerwona plama, która świadczyła o tym, że strzał był celny. Skrzetuski jednak już tego nie widział. Zanim na drugim piętrze klatki schodowej rozległy się odgłosy butów zbiegających w dół mężczyzn, był już w piwnicy. Klucz do kłódki pomieszczenia w którym było wejście do podziemi nosił zawsze przy sobie. Szybko uniósł właz studzienki i zsunął się w ciemność. Nie zamykał już włazu za sobą. Wiedział, że to strata czasu. Prześladowcy już zbiegali do piwnicy. Nie czekał aż zorientują się, którędy uciekł. Trasę ucieczki znał na pamięć. Ruszył przed siebie przy nikłym świetle osłanianej ręką latarki. Nim dotarł do pierwszego zakrętu, usłyszał za sobą huk wystrzału. Milicjanci strzelali na oślep w ciemność, kierując pistolety w pojawiający się przed nimi gdzieś w głębi błysk latarki.
Partyzant biegł skulony. Wiedział że biegnąc prowadzącą prawie idealnie na wprost linią korytarza jest narażony na trafienie. Kiedy tylko słyszał huk wystrzałów upadał natychmiast przed siebie na dno kanału, zanurzając się prawie cały w lodowatej, rozbryzgującej się na boki brudnej wodzie. Miał przewagę nad ścigającymi bo wiedział co jest przed nim. Oddalał się od pościgu. Odgłosy z tyłu były coraz słabsze. Kiedy dobiegł do miejsca w którym kanał gwałtownie skręcał w prawo uspokoił się. Wiedział już, że pościg go nie dogoni.
Kiedy dotarł wreszcie do wyjścia kanału w lesie miał już w głowie plan jak pozbyć się goniących go, raz na zawsze. 
Teraz ze zwierzyny zmienił się w drapieżnika. Wdrapał się po metalowych klamrach studni. Gdy znalazł się ponad stropem głównego korytarza i przestał być widoczny z wewnątrz, zatrzymał się. Powoli i ostrożnie zaczął się obracać głową w dół. Jedną stopę zaklinował wciskając ją za pałąk jednej z klamer i ustawiając tak aby czubek buta opierał się o metal. Obrócił się w powietrzu bokiem zsuwając się i opierając o wąskie ściany studzienki. Zawisł na jednej nodze tak, że ręce i głowę miał już w obrysie kanału. Drugą stopą zaparł się o jakiś występ w ścianie po wykruszonej cegle. Podciągnął się trochę do góry opierając lewą rękę o metalową klamrę, tak żeby nie było go widać. Teraz prawą ręką sięgnął do kieszeni wewnątrz kurtki. Wyciągnął z niej metalowe jajko w kolorze szaro-zielonym - Eihandgranate 39. Chciał zatrzymać pościg i liczył, że siła rozrywającego się w wąskim pomieszczeniu ładunku wybuchowego spowoduje chociaż częściowe zniszczenie korytarza. Liczył na to, że warstwa ziemi ponad korytarzem zakamufluje zniszczenia a odległość na jaką rzuci granat odsunie zasięg siły wybuchu od studzienki w której się znajdował. W ten sposób uniemożliwi tym którzy będą później szli korytarzem, dojście do studzienki i jednocześnie opóźni odnalezienie miejsca z którego wyjdzie na powierzchnię. Maksymalny promień rażenia granatu miał ok. 6 metrów. Zapalnik miał opóźnienie 4,5 sekundy. Musi działać szybko. Po chwili oczekiwania Skrzetuski usłyszał zbliżające się odgłosy kroków milicjantów.
W tym momencie przypomniał sobie jak z kolegami przed wojną zaczytywali się w powieściach Sienkiewicza. Przypomniał sobie samobójczą wyprawę Kmicica podczas obrony Częstochowy i wysadzenie szwedzkiej armaty. Poczuł przypływ adrenaliny. 
- Teraz! - Ostrożnie zawisł głową w dół. W ciemności rozświetlanej przez promienie słońca dochodzące z góry ujrzał majaczące sylwetki trzech mężczyzn.  Zębami wyciągnął sznurek uruchamiający zapalnik granatu i cisnął go w ciemność. Jego umysł samoczynnie rozpoczął odliczanie. 
- Tysiąc jeden.
Błyskawicznie zaparł się rękami i nogami, odwrócił się i wyswobodził stopę zza klamry. - Tysiąc dwa. - Plusk metalowego jaja w wodę zlał się w jedno z krzykiem milicjantów. - Granat!
- Tysiąc trzy. - Skrzetuski wystawił głowę na powierzchnię i siłą rąk wciągnął się do góry ponad powierzchnię ziemi.
- Tysiąc cztery. - Podziemny wybuch wstrząsnął ziemią. Ze studzienki podmuch wyrzucił chmurę wody i czerwonego pyłu.
- Naści piesku kiełbasy. - Cytat z jego ulubionej przedwojennej szkolnej lektury był w tym miejscu adekwatny do sytuacji. Był zawsze dumny z tego, że nosi nazwisko jednego z bohaterów sienkiewiczowskiej trylogii. 
Teraz leżał zmęczony obok włazu. Słońce wznosiło się coraz wyżej na niebie. Jego zmysły wcześniej otumanione eksplozją powoli zaczęły rejestrować odgłosy lasu, delikatny powiew wiatru i szmer płynącej nieopodal rzeczki. - Pięknie. - Pomyślał.
- Nie. To jeszcze nie koniec. - Zerwał się z ziemi i zajrzał do studzienki. Cisza. Chciał wskoczyć do wnętrza i sprawdzić czy nieprzyjaciel został wyeliminowany, ale stwierdził, że ryzyko wystawienia się na strzał, jeśli ktoś na dole przeżył jest zbyt duże. Zasunął właz  na otwór i oddalił się w kierunku rzeczki. Będzie szedł jej korytem pod prąd.  Postanowił, że poszuka schronienia na pobliskim poniemieckim poligonie artyleryjskim. Utrzymujący się w lecie niski poziom wody w rzece umożliwi mu poruszanie, ale zamaskuje ślady jego butów. Jeśli jego prześladowcy odnajdą miejsce w którym wyszedł z kanału na pewno spróbują pójść jego śladem. Co prawda w to, że mogą posiadać psy tropiące raczej wątpił. Jednak wśród milicjantów często zdarzali się byli "leśni", którzy mogli dobrze orientować się w terenie. Dzień jeszcze się nie skończył. Dopiero o zmierzchu będzie w pełni bezpieczny. 

Atak

Dowodzący saperami Rosjanin klął siarczyście, otrzepując mundur z piachu. Przed nim znajdowały się opuszczone budynki gospodarskie. Mieszkańcy jeszcze na początku wojny zostali wysiedleni przez faszystów. Wehrmacht przejął polski poligon artyleryjski na początku wojny, do testów nad nowymi egzemplarzami broni i nie potrzebował tu świadków swych poczynań. Wieś do której należały przed wojną zabudowania cała była poryta okopami piechoty. W jej centrum Niemcy wkopali niewielki schron dla karabinu MG.  Przedpole umocnień było zaminowane i saperzy oczyszczali teren aby poligon mógł być w przyszłości, znowu miejscem ćwiczeń. Tym razem dla żołnierzy spod znaku czerwonej gwiazdy. 
Jak dotąd rozminowanie odbywało się bez zakłóceń. Przed chwilą jednak studnia w opuszczonej wsi z której żołnierze dotąd czerpali wodę, zamieniła się w rumowisko. Po oficerze  Zastajewem, który próbował ugasić pragnienie wodą z wiadra pozostało tylko wspomnienie. Studnia jak i cały teren w bezpośrednim sąsiedztwie obozu wojskowego zostały wcześniej dokładnie sprawdzone. Dookoła terenu pilnowali wartownicy. To była pułapka zastawiona niedawno. Sądząc po sile wybuchu, ktoś podczepił w studni granat przeciwpancerny. - Ktoś odpowie za to! Możliwe, że to był sabotaż...  
Dowódca odwrócił się na pięcie i podszedł do swojego auta. Co prawda Zastajew był dobrym saperem i wiele wódki razem wypili, ale nie zamierzał rozczulać się nad jego trupem. Wojna to nie zabawa. Zresztą, los się w sumie do niego uśmiechnął. Zastajew był dla niego konkurencją do wyższych stanowisk. Tylko oni dwaj mieli tak długi staż wojenny. Reszta to żółtodzioby, którzy zajęli miejsce poległych. Wsiadając do auta, zwrócił się do kierowcy. - Misza. Na dzisiaj koniec. Jedziemy do sztabu. Niech polaczki wyczyszczą teren. Ja się tu sam z bandytami użerał nie będę. - Odjeżdżający mężczyźni nie zauważyli, że na niewielkim wzgórzu porośniętym bujną roślinnością, jeden z krzaków poruszył się a leżący pod nim mężczyzna wyczołgał się poza zasięg wzroku żołnierzy.
...
Skrzetuski wiedział, że obóz rosyjskich saperów znajdował się na terenie opuszczonej, starej wsi poligonowej. Rosjanie wybrali to miejsce przede wszystkim ze względu na dostęp do studni z wodą. Skrzetuski zamierzał to teraz wykorzystać przeciw nim. Do obozu zbliżył się niepostrzeżenie jak duch. Jednak Rosjanie nie przejmowali się specjalnie ochroną. W okolicy nie było nigdy żadnych większych polskich oddziałów partyzanckich, które mogłyby teraz stanowić dla nich zagrożenie. Niemcy strzegli tych terenów w czasie wojny jak oczka w głowie, głównie z racji umiejscowionego tu poligonu. Skrzetuski postanowił działać równie arogancko i bezczelnie jak panoszący się na jego ojczystej ziemi Rosjanie. Przyczajony w krzakach, czekał tylko na odpowiedni moment by zaatakować. Wiedział, że ryzykuje, ale pragnął zginąć w walce a nie w kazamatach ubeckiej katowni.
Kiedy tylko jeden z rosyjskich saperów oddalił się na chwilę od towarzyszy i zbliżył się do olbrzymiego leja po bombie, za potrzebą, Skrzetuski natychmiast podczołgał się za jego plecy. Odczekał, aż żołnierz zapnie rozporek w spodniach i wtedy zaatakował. Cicho jak kot podniósł się z ziemi. Jedną ręką chwycił ofiarę za twarz, zatykając ręką usta w których uwiązł krzyk. Przedramię drugiej ręki w tym samym czasie szybko i zdecydowanie zacisnęło się na szyi. Skrzetuski miękko osunął się na plecy w gęstą trawę, ciągnąc na siebie szarpiącego się żołnierza. Nogami oplótł jego ciało, uniemożliwiając mu wyrwanie się z duszenia. Śmiertelny uścisk nie trwał długo. Po kilku sekundach ciało Rosjanina zwiotczało a z ust wydobyło się ostatnie charczące tchnienie. Polak rozebrał żołnierza i założył jego mundur. Następnie wstał i zdecydowanie ruszył prosto w kierunku obozu. Idąc, cały czas rzucał spod głęboko wciśniętej czapki ukradkowe spojrzenia na mijanych Rosjan. Prawą rękę trzymał cały czas, zdawałoby się luzacko w kieszeni spodni. Znajdował się tam ukryty jego pistolet, gotowy do oddania strzału. Jedno podejrzane spojrzenie a Skrzetuski był gotów szybko wyciągnąć broń, strzelić i uciec do lasu. Liczył na zaskoczenie wroga. 
Jednak jego pewny krok nie wzbudzał podejrzeń. Przez nikogo niezatrzymywany dotarł do studni wokół której były ustawione namioty Rosjan. Skrzetuski zakręcił korbą i zaczerpnął wiadrem zaczepionym na łańcuchu z głębi studni wodę. Wyciągnął wiadro i  je przechylił. Woda była zimna i orzeźwiająca. Rękawem otarł mokrą twarz na której krople potu zmieszały się z wodą. Następnie ponownie zaczepił wiadro na haku. Oparł się o cembrowinę i dyskretnie wyciągnął spod kurtki granat z którego wcześniej wykręcił zabezpieczenie. Stielhandgranate 39 był wyposażony w długi drewniany trzonek wkręcony w metalowy korpus z ładunkiem wybuchowym. Na drugim końcu trzonka znajdował się nakręcony kapturek skrywający pierścień podczepiony na sznurku do zapalnika. Skrzetuski wcześniej do metalowego kółka podczepił dodatkowy kawałek sznurka, który teraz drugim końcem przywiązał do obudowy studni. Następnie granat przywiązał innym sznurkiem do uchwytu wiadra. Pułapka była gotowa. Skrzetuski ostrożnie opuścił granat do środka studni. Granat ważył ponad pół kilo. Próba opuszczenia wiadra z podczepionym ciężkim balastem w dół powinna napiąć sznurki i doprowadzić do detonacji.
Cała ta operacja trwała nie więcej jak kilka minut, ale Skrzetuski bał się, że ktoś w końcu zainteresuje się jego poczynaniami. Kiedy skończył, odwrócił się i jak gdyby nigdy nic ruszył w kierunku lasu. Nikt go nie zatrzymywał. Nikt się nim nie interesował. Kiedy znalazł się poza zasięgiem wzroku Rosjan zaczął biec. Wspiął się na pobliskie wzgórze i ukryty w wysokiej trawie obserwował obóz. 
Na efekty swych poczynań długo nie musiał czekać. Po około 15 minutach z jednego z namiotów wyszedł żołnierz i skierował się w kierunku studni. Z daleka widać było na jego mundurze dystynkcje oficera. Kiedy Rosjanin zbliżał się do studni, Skrzetuski poczuł jak adrenalina znowu wypełnia mu całe ciało. Oficer doszedł do cembrowiny i przeciągnął się. Złapał wiadro i spuścił do otworu. Drugą ręką zdecydowanie zakręcił korbą. Skrzetuski bardziej teraz domyślał się niż dostrzegał i słyszał co robi jego ofiara. Rosjanin w momencie kiedy wiadro opadło w dół usłyszał charakterystyczny dźwięk odbezpieczanego niemieckiego granatu. Zanim do mózgu doświadczonego sapera dotarła informacja o zagrożeniu a oczy dostrzegły zaczepiony na cembrowinie sznurek, jego ciało instynktownie obróciło się chcąc uniknąć zagrożenia. Niestety dla Rosjanina nie było już ratunku. W powietrzu rozległ się huk a drewniane elementy studni poderwane falą wybuchu uderzyły w żołnierza zabijając go na miejscu. Pozostali Rosjanie padali na ziemię lub chowali się za zasłonami naturalnymi chcąc ochronić się przed zagrożeniem. Jedynie jeden żołnierz - także oficer, stał niewzruszony i rozglądał się dookoła. Tylko trzymany w jego ręce pistolet i wtulona między barki głowa świadczyły o tym, że wydarzyło się coś szczególnego. - Weteran - pomyślał prawie z szacunkiem Skrzetuski i wymierzył przyrządy celownicze swojego pistoletu w kierunku oficera. Zanim jednak ściągnął spust, jego cel odwrócił się, wskoczył do auta i odjechał. Skrzetuski schował broń i wycofał się z pola walki przez nikogo niezauważony.

Koniec walki

Był sierpień. Obława trwała już drugi dzień. Pierścień ubecki zaciskał się wokół partyzanta jak pętla na szyi skazańca. Był coraz ciaśniejszy. Wiedział ze w końcu zaciśnie się do końca. Czekał na śmierć jak na wybawienie. Jednak teraz kiedy koniec był coraz bliżej instynkt przetrwania znowu przejął kontrolę nad jego umysłem. Wiedział że przegrywa, ale jego wola walki opętana rządzą ofiary z krwi wrogów nadal próbowała chronić go przed niebezpieczeństwem. Zmuszała go do biegu pomimo zmęczenia. Podpowiadała plany zasadzek i możliwości przerwania śmiertelnego pierścienia. Nakazywała chronić się przed patrolami w zagłębieniach gruntu. Umysł Skrzetuskiego analizował także jednocześnie ostatnie dni jego życia. Podobno tuż przed śmiercią ofierze przed oczami staje całe życie. Skrzetuski przed oczami miał samotną chatę chłopa u którego czasem, podczas pobytu w lesie korzystał z dobrodziejstw domowego ogniska. Chłop nazywał się... - Jak on się właściwie nazywał? Słowiński? Chyba tak - Skrzetuski nie zapamiętał nazwiska mężczyzny który  pomógł mu przetrwać te kilka ostatni dni. Pamiętał jednak dobrze twarz człowieka z którym minął się w wejściu do kościoła w G. Skrzetuski po kryjomu spotykał się z księdzem który był jego jedynym źródłem informacji o świecie. Mężczyzna ten wchodząc do kościoła nie zanurzył ręki w wodzie święconej i nie przeżegnał się. Zachowywał się nerwowo i unikał jego wzroku. Wtedy Skrzetuski najzwyczajniej uznał to za zwykły przypadek. Później kiedy ksiądz proboszcz przedstawił mu tego mężczyznę jako nowego kościelnego również niczego podejrzanego w tym nie widział. Walerian Skarżyński - bo tak kazał na siebie wołać - tak jak nagle pojawił się na plebanii tak szybko tez zniknął. Wkrótce potem księdza aresztowano a na Skrzetuskiego zorganizowano obławę. Teraz Skrzetuski już był pewny ze Skarzyński, czy jak tam on się naprawdę nazywał był podstawionym agentem bezpieki. Obserwował poczynania księdza a przy okazji dowiedział się także o Skrzetuskim. 
Gdyby nie wrodzona czujność partyzanta, obława zakończyłaby się pewnie na terenie kościoła w G. Była już godzina 17:30 kiedy partyzant dotarł do zlokalizowanego w centrum poligonu niemieckiego bunkra. Nie była to co prawda budowla w której mógłby bronić się dłuższy czas, ale miał przynajmniej dach nad głową i nie czuł się już jak zaszczuty przez psy wilk. Schron służył hitlerowcom do obserwacji skutków działania ich broni testowanej na poligonie. Nie miał takich mocnych ścian jak schrony bojowe i nie posiadał chronionych otworów strzelniczych. Skrzetuski po wejściu do schronu usiadł pod ściana przy wejściu i czekał. Po kilku minutach usłyszał zbliżające się coraz bardziej odgłosy obławy. Ubecy mieli ze sobą dobrych tropicieli. Pobliską leśną drogą, pod wzgórze na którym stał bunkier zajechała ciężarówka. Spod plandeki zaczęli wysiadać żołnierze. W kilka minut wzgórze było szczelnie otoczone leżącymi postaciami. Pierwszy ostrzał bunkra rozpoczął ciężki karabin maszynowy. Pod jego ogniem osłonowym do schronu podczołgali się dwaj żołnierze. Jeden z nich ostatnie 30 metrów dzielące go od wejścia do budowli pokonał biegiem. Kiedy jego plecy oparły się o poniemiecki beton, wyciągnął zza pasa kilka powiązanych ze sobą granatów i krzyknął - Wychodź! Poddaj się! - Skrzetuski chciał mu odpowiedzieć ze nigdy tego zrobi, ale żołnierz nie czekał na odpowiedz. Zaraz po jego okrzyku do wnętrza schronu wpadły granaty. Skrzetuski zakrył twarz rękami a z jego oczu pociekły łzy. - Tobie Boże... - Wybuch był tak silny, że betonowa konstrukcja schronu nie wytrzymała i runęła w chmurze piachu i pyłu.

Pamięć

22.08.1952 r. na placu Wolności w A. zgromadził się tłum ludzi. Wszystkie organizacje i zakłady pracy wystawiły swoich reprezentantów. Była tam także młodzież szkolna. Z tłumu w górę wznosiły się flagi biało czerwone, zielone, czerwone. Przy stojącym na placu pomniku zaciągnięto wojskowe warty honorowe. Na trybunie ustawionej na środku placu stali przedstawiciele władz miasta, żołnierze w mundurach Armii Czerwonej i kombatanci.
Postronny obserwator mógłby pomyśleć, że to Pierwszy Maj, gdyby nie pożółkłe liście na drzewach świadczące o tym, że to niewłaściwa dla tego święta pora roku. Przechodząca ulicą, skromnie ubrana około 40 paro letnia kobieta wydawała się zaskoczona widokiem tłumów zebranych na placu. Szła zgarbiona i pomimo swojego jeszcze dość młodego wieku wyglądała na osobę o wiele lat starszą. Przechodząc obok jednego z mijanych sklepów, zbliżyła się do stojącego przed wystawą znanego jej starszego mężczyzny.
- Co to za święto? Panie Zbigniewie.
- Żadne święto. Nie słyszała Pani, że będziemy mieli zmianę nazwy ulicy. Teraz to ma być Zastajewskiego. Wie Pani? Pani Mario. Tego sapera co to na poligonie pod koniec wojny zginął, kiedy po Niemcach teren rozminowywali. Ten co wszedł na niewypał.
- Na jaki niewypał?! - Panie Adamie. Kobieta nagle wyprostowała się a w jej oczach zwykle pełnych rezygnacji i obojętności nagle zapłonęły ogniska wiary i odwagi. - Przecież Pan doskonale wie jak to było. Tego Ruska wysadził w powietrze Błażej. 
- Ja tam nic nie wiem. - Sklepikarz machnął ręką, odwrócił się i chciał wejść do sklepu 
- No pewnie. Najlepiej, udawać że nic się nie pamięta. O tym, że w kanale pod dworcem zginęło trzech milicjantów bo ich dowódca wysadził w powietrze wejście, żeby zatrzymać tam Błażeja też Pan nic pewnie nie wie!?
- To bzdura! Kanał i tak miał drugie wyjście w lesie. Co by to dało? Tych chłopców zabił ten Pani Błażej!
- Gdyby to zrobił, na pewno by tego nie żałował... Ich dowódca nie wiedział o wyjściu w lesie! Poświęcił swoich ludzi, grzebiąc ich żywcem w ziemi! - kobieta podniosła głos. Kilka osób zgromadzonych na ulicy obejrzało się w ich kierunku.
Sklepikarz po tych słowach w panice rozejrzał się wokoło i schował się do sklepu. Kobieta odwróciła się na pięcie i zdecydowanym krokiem ruszyła w kierunku placu Wolności. Przeciskając się między ludźmi minęła już prawie trybunę, kiedy wśród stojących na niej osób dojrzała niskiego mężczyznę w garniturze z kilkoma orderami przypiętymi do piersi. - To on! Co on tu robi? To przecież on zdradził Błażeja. - Maria Sikorska pamiętała ze mężczyzna ten musiał uciekać z miasta po śmierci Skrzetuskiego. Pomimo prób zatuszowania sprawy mieszkańcy A. z ust do ust przekazywali sobie prawdę o tamtych wydarzeniach. Zdrajca pomimo ochrony Partii i aparatu bezpieczeństwa musiał na jakiś czas zmienić otoczone. Widocznie teraz aparat partyjny stwierdził że sprawa, jak to się mówi wystarczająco przyschła a ludzie zapomnieli. Sikorska przepychała się przez tłum ludzi. W oczach jej było teraz widać nienawiść. Ręce miała zaciśnięte w pięści. Szła w kierunku trybuny żeby krzyczeć. Chciała tym wszystkim ludziom powiedzieć o Błażeju, o zdradzie i pogrzebanych żywcem w kanale przez ich dowódcę młodych milicjantach. Chciała opowiedzieć o tym jak ją potem przesłuchiwali i bili, żeby siedziała cicho. 
Od trybuny dzieliło ja już tylko kilka metrów. - Zaraz im wszystko powie. A potem niech się dzieje wola nieba. - Nagle w chwili kiedy miała już wyjść przed tłum, drogę zastąpił jej jakiś mężczyzna ubrany w obszerny płaszcz i kapelusz. Chciała go ominąć, ale mężczyzna ten jakby specjalnie ją zatrzymał. Była to chwila, ale wystarczyło żeby zgromadzeni na trybunie ludzie zeszli na dół i zamieszali się z tłumem. Uroczystość kończyła  się. Kiedy Sikorska powiedziała przepraszam,  mężczyzna odwrócił się do niej. Nic nie mówiąc, spojrzał tylko jej w oczy, jakby trochę ironicznie i ruszył. Sikorska zdążyła tylko dojrzeć pod kapeluszem, ukrytą  w cieniu zarośniętą i pooraną zmarszczkami twarz. Wydało jej się ze skądś zna tego człowieka. Szczególnie to ironiczne spojrzenie wydało jej się znajome. - Błażej!? - westchnęła, właściwie sama do sobie. Mężczyzna nie odwrócił się. Jednak zdawało jej się że usłyszała jak mówi do niej - Nie warto. Jeszcze nie czas.- Sikorska zatrzymała się. Zalała ją fala gorąca. Zrobiło jej się słabo. Mężczyzna tak szybko jak się pojawił, tak szybko zniknął. Tłum ludzi powoli opuszczał plac. Z nieba zaczęły lecieć krople deszczu. Nikt nie zwracał uwagi na stojąca samotnie kobietę. Krople deszczu spływały po jej twarzy. Kiedy plac zupełnie opustoszał, kobieta powoli ruszyła do domu.

Kanał

Ekipa przedsiębiorstwa wodnokanalizacyjnego zajmującego się instalowaniem nowych rur kanalizacyjnych na ulicy Słowackiego w A. rozpoczęła pracę w poniedziałek, 02 września 1960 roku o godzinie 7:00. To była pierwsza po wojnie tak poważna inwestycja w tym mieście. Do tej pory nikt nie rozkopał tak gruntownie centrum miasta. Po miesiącu trwania robót wykopy zaczęły się pojawiać na wysokości tzw. "prezydium", budynków będących siedzibą władz miasta. 
Był 03 październik 1966 roku. Jak na te porę roku było bardzo słonecznie i ciepło.  Około godziny 11:00 jeden z pracowników pracujący w wykopie, uderzył łopatą w ziemię. Metal zazgrzytał o coś twardego. - Znowu jakiś kamlot? - Robotnik pochylił się chcąc sprawdzić czy kamień jest duży i zdoła go od razu wyciągnąć. Odgarnął ręką ziemię i wyczuł pod palcami twardą powierzchnię. - Duży - krzyknął do kolegi pochylającego się nad wykopem. Obiema rękami odgarniał dalej ziemię chcąc odsłonić jak najwięcej. W pewnym momencie zatrzymał się. W wykopie, w ziemi odsłoniła się szeroka jednolita powierzchnia barwy ciemno czerwonej. 
- To cegła!
- Widzę. To chyba jakiś stary kanał? Równa ściana z cegieł. Jakby łuk. To chyba sufit? Lecę po szefa. - Odwrócił się i grzęznąc w piachu ruszył w kierunku pobliskiego baraku.
Kierownik budowy jadł właśnie kanapki i popijał je kawą z przywiezionego w wakacje, z wycieczki pracowniczej do NRD termosu. Kiedy do baraku wszedł jeden z jego pracowników z informacją o znalezisku, niechętnie odłożył przygotowane przez żonę śniadanie i wyszedł z baraku. Po drodze ściągnął z szafy plany starych instalacji i urządzeń ulicy Słowackiego, zwinął je w rulon i wsadził pod pachę. - Dupę mi zawracacie - mruknął właściwie sam do siebie i podreptał za robotnikiem.
Kiedy dotarł na miejsce, wskoczył do wykopu, kopnął kilka razy nerwowo w cegły, demonstrując tym gestem poziom swojego wkurzenia i zaczął rozkładać na piachu przyniesione plany szukając tego właściwego. Kiedy wreszcie znalazł ten którego szukał, zaczął go dokładnie analizować. Wreszcie zrezygnowany zwinął dokumenty w rulon. Podrapał się w łysiejącą głowę, wzruszył ramionami i rzucił do swoich pracowników. - Nie wiem kurza twarz co to jest! Nic tu nie ma. Odkopać mi to bardziej wokoło. Zobaczymy jak to wygląda...
Robotnicy w  pół godziny odsłonili większy fragment znaleziska. Następnie ostrożnie przebili od góry otwór, przez  który jeden z nich dostał się do środka. Jak się okazało odsłonięty element budowli z cegieł był fragmentem kanału biegnącego wzdłuż ulicy Słowackiego. 
   Mężczyzna wysłany na rekonesans, idący z latarka kanałem w stronę północną dotarł do miejsca w którym  zawalisko uniemożliwiało dalsza penetrację. Zawrócił wtedy z powrotem do miejsca w którym dostał się do kanału i zdał relację z penetracji. Po chwili odpoczynku ponownie zszedł na dół i tym razem ruszył na południe. Po przejściu kilku metrów dotarł do rozgałęzienia. Kanał w tym miejscu rozchodził się na dwie strony. Przeszedł  kilkadziesiąt metrów w lewo, kiedy nagle natknął się na gruzowisko. Promień latarki spośród kamieni i cegieł wyłowił dwie ludzkie czaszki i mundury pokrywające to co zostało z ciał. Obok leżały pordzewiałe elementy wojskowego wyposażenia. - Żołnierze? - robotnik nie zastanawiał się długo nad tym co zobaczył. Scena którą zastał tu na dole sprawiła że zapragnął jak najszybciej znaleźć się na powierzchni. Odwrócił się i skierował do wyjścia.
O odkryciu natychmiast powiadomiono Komendę Rejonową Milicji Obywatelskiej w A.
Funkcjonariusze, którzy przybyli na miejsce, działali bardzo szybko. Robotników poinformowano, że znalezione ciała należą do funkcjonariuszy milicji, którzy po wojnie polegli w walce z reakcyjnym podziemiem. Szczątki pochowano następnie uroczyście na cmentarzu. Na pogrzeb zaproszony został ówczesny dowódca milicjantów, będący obecnie na rencie. Niestety nie mógł przyjść na cmentarz ze względu na ciężki zły stan zdrowia. W prasie lokalnej można było później przeczytać, że na wieść o odnalezieniu ciał swych poległych dawnych podkomendnych tak bardzo się przejął, że jego serce nie wytrzymało stresu i trafił do szpitala.
Prace na ul. Słowackiego w A. toczyły się dalej. Kanał został ponownie zasypany a zakładane nowe instalacje podziemne, przeprojektowano tak aby nie kolidowały z dawną budowlą.
KONIEC  
   
           
         



    
   
            


środa, 16 sierpnia 2017

Barbarka

Polecam wypad do osady leśnej o nazwie Barbarka w Toruniu. Na miejscu znajdziemy przystanek rowerów miejskich. Przystanek autobusowy. Miejsca do grillowania. Jest też szkoła leśna dla dzieci.  Warto tam się wybrać z maluchami. Widzieliśmy trasy dla rowerów a nawet (chyba) jest tam wypożyczalnia. Chyba - bo kartka była, ale rowerów nie widziałem.
Sprawdzam na stronie internetowej - jest!
Na zdjęciu poniżej widać kapliczkę Św. Barbary, pochodzącą wg informacji z internetu z 1841 r. A przynajmniej w tym roku podjęto decyzję o jej wybudowaniu. Wcześniej już w tym miejscu stały tego typu budynki, ale były niszczone.
Przy kaplicy znajduje się niewielki cmentarz. A przy cmentarzu... park linowy. Hmm? No cóż, może to trochę dziwnie wygląda na pierwszy rzut oka, ale z czasem można się do tego pewnie przyzwyczaić.
I teraz trochę z mojego aleksandrowskiego podwórka. Kiedyś podobno były plany stworzenia w lasach aleksandrowskich terenów rekreacyjnych dla Torunia i okolic. Miał być basen nad Tążyną itp. Całkiem niedawno jeszcze, na końcu ulicy Narutowicza wybudowano ścieżkę przyrodniczą - Świerczynę. Niektórzy jeszcze pamiętają wiatę do ognisk, domki z ławkami. Niestety aleksandrowska patologia rozniosła w pył, w kilka lat infrastrukturę ścieżki. Władze miasta raczej chyba niespecjalnie przejmowały się jej losem a degradacja postępowała. Na jednej z oficjalnych stron samorządowych przez długi czas po całkowitej jej dewastacji, widniała jeszcze informacja prezentująca ją jako atrakcję miasta :-)))
No cóż nie da się inaczej. Nic nie jest wieczne. Jeśli coś wybudujemy to potem to trzeba konserwować. Co nam po nowoczesnym basenie jeśli potem zakręcamy w nim wodę z powodu oszczędności. Jeśli coś się popsuje, albo zniszczy to trzeba to potem naprawić. Jak to się mówi: mięsień nie używany z czasem zanika.
A wracając do Torunia. Polecam wypad na Barbarkę.
   
  




piątek, 9 czerwca 2017

Statystyka

Statystki oglądalności utrzymują się nadal na wysokim poziomie. Co prawda po chwilowym bumie, oglądalność spadła, ale obecnie stabilizuje się na równym poziomie.

czwartek, 1 czerwca 2017

Zapowiedź.

Już wkrótce o podziemiach, które nie istnieją. O ścieku, który ma głębie. Oraz kolejne wypociny z cyklu "Moje Pisanie". Zapraszam do czytania i komentowania.

poniedziałek, 29 maja 2017

Krzyże przydrożne w rejonie Służewa.

(Publikacja 29.05.2017 r.)

Jadąc rowerem po wiejskich drogach można napotkać wiele ciekawych i czasem starych kapliczek, krzyży i figur. Poniżej dwie budowle z okolic Służewa.





Naród musiał być kiedyś bardzo wierzący, skoro ustawiał te przydrożne symbole swej wiary w tak wielu miejscach. Chociaż i teraz zdarza się spotkać na rozstajach dróg nowe budowle. Wieś zawsze kojarzyła mi się z dużym zaangażowaniem narodu w tradycję i religię. Jestem ciekaw czy z racji tego, że ludność miast ucieka na wieś będzie to miało jakiś wpływ na wiarę i czy kiedyś takie obrazki jak te powyżej nie przejdą do historii. na wszelki wypadek jak spotykam na swej drodze to fotografuję te budowle. Może kiedyś komuś się to do czegoś przyda. 

Figura Matki Boskiej w Służewie.

1919 r. ?!

(Publikacja 29.05.2017 r.)

O Marjo!
Bez grzechu poczęta
módl się za nami
1919 r.

wtorek, 11 kwietnia 2017

Szukam podziemnego przejścia pod torami w Aleksandrowie Kuj. Cz. 2.

Poszukiwania w terenie.

(Publikacja: 11.04.2017 r.)

Wyruszam w teren. Przypominam, że szukam ewentualnych śladów po przejściu przez torowisko w Aleksandrowie Kuj., które na przedwojennych mapach, zostało zaznaczone w rejonie budynków zakładu "Budkrusz" i rozebranej już dzisiaj starej cegielni. W poprzednim poście na ten temat - http://jerzy-foto.blogspot.com/2017/03/szukam-podziemnego-przejscia-pod-torami.html, zaszalałem trochę w mojej wyobraźni i spróbowałem stworzyć moją, własną historię tego miejsca. Teraz jak obiecałem udaję się w teren aby sprawdzić na własne oczy, przekonać się czy po starym przejściu naziemnym (wg relacji mieszkańców faktycznie tam takie kiedyś funkcjonowało) pozostały jakieś ślady.
Relację zacznę od lewej strony torów patrząc od miasta w kierunku Torunia. Na miejsce docieram ulicą Narutowicza. Za Sanatorium Kolejowym wjeżdżam w ulicę Boczną.
Generalnie znam to miejsce, ale teraz patrzę na nie trochę pod innym kątem.
Przy ul. Bocznej natrafimy na bardzo ciekawy budynek. Na dole murowany z drewnianym piętrem. Można powiedzieć, że wykonany w technologii :-) w jakiej również została postawiona aleksandrowska wieża ciśnień.



wtorek, 28 marca 2017

Gdzie czytają mój Blog?

Oczywiście, zdaję sobie sprawę, że to Googlowska ściema, ale fajnie sobie pomarzyć o popularności :-)))

Szukam podziemnego przejścia pod torami w Aleksandrowie Kuj. Cz. 1.

Fikcja i teoria.

(Publikacja: 28.03.2017 r.)

- Panie kierowniku. Kiedy ja naprawdę nie spałem!

Niewysoki, starszy mężczyzna w starej kufajce, próbował za wszelką cenę przekonać swego szefa o swej niewinności. 
Andrzej Domaradzki był dyrektorem Cegielni w A. od kilku już lat. Wcześniej zdarzało się, że z Zakładu ginęły narzędzia, cegły, ale nigdy na taką skalę. Zawsze można było straty jakoś ukryć. Od miesiąca jednak, prawie dzień w dzień ujawniano brak kolejnych wartościowych przedmiotów. Stojący obok niego Komendant Milicji Obywatelskiej major Walenty Poważny, kiedy dowiedział się o kolejnej już kradzieży w Cegielni, postanowił jechać na miejsce i osobiście nadzorować pracę swoich ludzi. Teraz stał w rozkroku przed dozorcą i wręcz kipiał wściekłością. 

- Falczak, co Wy mi tu pier...!
Ryczał.
- Zakład Wam okradają a Wy nam wciskacie, że nie spaliście? Nie bądźcie śmieszni. A może sami lewiznę na boku po kryjomu za bramę wynosicie?Kradzieże powtarzały się, milicjanci przybywali na miejsce, robili co trzeba i niestety za każdym razem okazywało się, że sprawcy nie pozostawiali żadnych śladów. Coś trzeba było z tym zrobić. Tyle, że nikt nie wiedział co.

- Zdzichu. Jak zbierzesz to co masz do zebrania. O ile w ogóle coś tu znajdziesz... To wracaj i natychmiast do mnie na naradę! 
Technik kryminalistyki kiwnął głową i wrócił do swojej pracy. 

Zapowiedziana narada w Komendzie Rejonowej trwała do wieczora. Stawił się na nią prawie cały stan osobowy jednostki. Wniosek na koniec był jeden. Trzeba zrobić zasadzkę! 
Niestety to nie było takie proste. Cegielnia musiała wykonać narzucone plany. Praktyczne cały czas kręcili się po niej pracownicy. Komendant postanowił, że wystąpi o dwóch młodych funkcjonariuszy z pobliskiej jednostki ZOMO, aby pod przykrywką junaków Ochotniczego Hufca Pracy oraz pod pretekstem odbycia praktyk w cegielni, zrobili rozpoznanie wśród jej pracowników. 
Postanowiono również, że teren zakładu będzie dodatkowo całodobowo obserwowany z pobliskiego budynku mieszkalnego, z chwilowo wolnej kwatery pracowniczej cegielni. 
Po czterech dniach od narady, na terenie cegielni doszło ponownie do kradzieży. I znowu sprawcy nie pozostawili żadnych śladów. Dookoła obiektu nie zaobserwowano ruchu żadnych osób i pojazdów. Jednak z budynku głównego zginęły wiertarki i inne narzędzia. Pomimo dokładnego przeszukania całego terenu, milicjanci nic nie znaleźli. A przecież przez bramę zakładu takiej ilości fantów, złodziej nie mógł sam wynieść. Zarówno funkcjonariusze operacyjni jak i obserwujący obiekt nic podejrzanego nie zauważyli. Komendant był wkurzony. Jego przełożeni także. Nie wspominając o lokalnych decydentach partyjnych. 
Wreszcie nadszedł ten dzień w którym milicjanci wyznaczeni do sprawy Cegielni musieli wrócić do swoich normalnych zajęć. Niestety, złodziej nadal pozostawał na wolności.

✍✍✍
W gabinecie dyrektora cegielni panowała zwykle cisza i spokój, przerywana jedynie odgłosami dochodzącej z zewnątrz produkcji. Jednak dzisiaj, sekretarka Pani Basia nie nadążała z odbieraniem telefonów do Szefa. Wszyscy lokalni decydenci oraz dziennikarze lokalnych gazet, za wszelką cenę próbowali dowiedzieć się czegoś o tym co się dzieje w Zakładzie.
- Szefa nie ma jest na produkcji. Proszę zadzwonić jutro.
Pani Basia nie pracowała tu od dzisiaj. Wiedziała co robić w takich przypadkach. Kilka lat temu, kiedy w zakładzie wybuchł pożar za poprzedniego dyrektora, przeżywała podobne, jeszcze większe oblężenie. Poprzedniego Szefa Pana Adama niestety przenieśli po tych wydarzeniach do innej firmy, ale ona na warcie dalej pozostała.
- Szkoda. Pewnie Andrzeja też po tym wszystkim przeniosą. Pomyślała w przerwie pomiędzy jednym dzwonkiem telefonu a drugim.
-Szkoda. I premie były i jubileusze. Kwiaty na Dzień Kobiet. A i na wczasy pracownicze do Jugosławii można było pojechać. Szef załatwił.
Wzdychała.
- Dzień dobry. Jest Szef? Ja do Szefa.
Do sekretariatu wszedł młody pracownik Paweł Zielony. Porządny chłopak, ale to nie był czas na takie wizyty.
- Nie ma. Odpowiedziała, zbywając mężczyznę sekretarka.
- Wyjechał do Prezydium.
- Czym wyjechał? Jak Warszawa stoi przed bramą. Pani Basiu ja tylko na chwilę. Mam pomysł co zrobić w sprawie kradzieży.
- Tak?! No to wchodź.

Zielony wszedł do gabinetu. Nie wychodził z niego przez dobrą godzinę. W tym czasie do Dyrektora został jeszcze poproszony kierownik produkcji Pan Nosek. Była to jedyna osoba do której Domaradzki miał całkowite zaufanie. Po godzinie drzwi gabinetu otworzyły się. Wyszli z niego dwaj przybyli wcześniej mężczyźni. Zielony, w przejściu odwrócił się jeszcze za siebie i powiedział.
- Był Pan w harcerstwie? Panie Dyrektorze.
- Ja? Nie. W ZSMP. A co? 
Zdziwił się Domaradzki.
- A ja byłem che che. To się musi udać!
- Nie rozumiem, ale obyście mieli rację! 

✍✍✍
7.00 rano. Na biurku oficera dyżurnego Komendy Rejonowej przeraźliwie zadzwonił telefon. Dyżurny powoli otworzył oczy. Komendant przychodził zwykle po 8:00. Do 7.30 można było jeszcze pokimać przy biurku, dopóki obywatele nie obudzili się z snu ze swoimi problemami.
- Czego...? milicjant zamruczał do siebie pod nosem i podniósł słuchawkę.
- Komenda Rejonowa Milicji Obywa... Słuucham?! 
Oficjalna formułka utknęła w gardle milicjanta.
- Słucham?! Znowu?! Już wysyłam!
Wystrzelił słowa jak z karabinu. Odłożył słuchawkę na widełki i zerwał się z krzesła. Milicjant w jednej chwili otrząsnął się z resztek snu. Wybiegł z dyżurki na korytarz i wrzasnął.
- Zdzichu!
- Co jest?
Z szatni wyszedł wysoki milicjant ubrany tylko w spodnie i buty moro.
- Dobrze, że już jesteś! Ubieraj się szybko. Bierz psa i do cegielni. Patrol już tam jedzie. Mamy kolejne włamanie.
- K... znowu?! Zaklął pod nosem przewodnik psa.
- Tak, ale tym razem mają ślady...!
 ✍✍✍
Sierżant Zdzisław Libski kucał przed okopconą silnie ścianą niewielkiego nieużywanego na co dzień  pomieszczenia technicznego cegielni. Po ostatnim pożarze, obite blachą ściany pozostały do dzisiaj czarne. Milicjant poświecił latarką na podłogę. Ślady butów prowadziły wyraźnie w to miejsce i jak się od razu okazało wychodziły także z... tej ściany.
- Dziwne?... 
Pomacał ręką blachę, od góry do dołu. W pewnym momencie wyczuł, że płyta odstaje od ściany i palcami daje się wyczuć sporą szparę.
- Potrzebuję jakąś brechę albo długi pręt! Zawołał do stojących przed wejściem do hali ludzi.
Wspólnie z drugim milicjantem z patrolówki Piotrem, przyniesionym prętem podwadzili blachę. Przez chwilę myśleli, że nic się nie stanie. Metal stawił opór. Jednak po chwili spod blachy dał się słyszeć suchy trzask i płyta bez problemu ustąpiła. Milicjanci odciągnęli jeden jej koniec od ściany. Jak się okazało drugi, był wewnątrz zainstalowany na solidnych zawiasach.
- Właz!? 
Zdziwienie pojawiło się na ich twarzach. 
Funkcjonariuszom ukazało się szerokie i wysokie na ponad półtora metra wejście do ciemnego szybu. Jak się okazało, śruby które normalnie mocowały wszystkie blachy do ściany, tutaj były tylko atrapą. Zostały po prostu wkręcone w blachę i z tyłu zaspawane. Po dociśnięciu włazu do ściany, blokował go sprytny zatrzask, który zapewne po pożarze w cegielni pod wpływem temperatury wypaczył się i dlatego teraz milicjanci mogli bez problemu zauważyć szparę pod płytą. 
- No to mamy ptaszka! Idziemy?
- Dawaj Zdzichu!
- Dobra. Puszczam psa przodem na krótkiej lince, żeby mi w coś nie wlazł. Ty idziesz za mną i patrz na boki, i w górę, żeby nam coś na łeb nie spadło! Jasne?
Rozmówca kiwnął głową i wydobył z kabury, służbowy pistolet P-64. Tunel był na tyle wysoki, że milicjanci mogli iść w nim prawie wyprostowani. Najpierw prowadził schodami kilka metrów w dół. Potem biegł cały czas w poziomie. Po przejściu kilkudziesięciu chyba metrów - w ciemności trudno było o prawidłową ocenę odległości - ściany z betonu w pewnym momencie, w światłach latarek poszerzyły się i zamieniły się w cegłę. Nagle w ciemności dał się słyszeć głuchy tętent, który zbliżał się coraz bardziej.
- Co to?
Zapytał przerażony Piotr. Pies tropiący zaczął przeraźliwie ujadać.
- Pociąg?! Ku..! Jesteśmy pod torami. Padnij! Milicjanci rzucili się przerażeni na ziemię. Tętent przeszedł w potworny huk. Z ceglanego stropu posypał się piasek i kurz. Tak jak przeraźliwy hałas szybko nadszedł, tak szybko oddalił się wraz z oddalającym się pociągiem.
- Dobra, idziemy dalej. Jesteśmy tu bezpieczni. Stara, dobra, pewnie poniemiecka robota. Rzucił Libski. Ni to pytając, ni to stwierdzając. Dalej tunel ponownie przeszedł w wąski betonowy korytarz. Po przejściu około stu metrów, milicjantów zatrzymał metalowy właz.
- Koniec! 
Libski podsumował ich wędrówkę i obejrzał drzwi.
- Dalej przejścia nie ma. Są drzwi, ale chyba można je otwierać tylko z jednej strony. 
Nagle z drugiej strony metalu, rozległo się stłumione skrzypienie i hałas. Po chwili milicjanci usłyszeli kroki i odgłosy rozmowy.
- Gdzie to postawić?
- Nie wiem... Co za różnica. Jak kierownik kazał to dać do schronu to za szybko i tak tego stąd nie wyciągną. Spójrz na te rupiecie. Leżą tu już po kilka lat.
Dalszej rozmowy funkcjonariusze już nie słuchali. Libski podniecony, szeptem odezwał się do Piotra.
- Chyba wiem gdzie to jest. Zostań tu i czekaj. Ja pędzę do góry.
- Dobra. Tylko pośpiesz się bo mnie tu szczury zjedzą. 
Libski szybko wycofał się z tunelu. Wyszedł na powierzchnię i pobiegł do zaparkowanej pod bramą milicyjnej Nysy.
- Komendancie chyba to mamy... Rzucił do siedzącego w środku szefa. A do kierowcy: 
- Waldek, jedź do Budrębu. Tam może być sprawca.
Przejazd na drugą stronę torów do znajdującego się praktycznie w odległości 100 m. w linii prostej Zakładu Produkcji Maszyn zajął milicjantom prawie 20 min. Po drodze musieli pokonać przejazd przez tory. Oczywiście jak zwykle, kiedy zależało im na czasie był zamknięty z powodu przetok. Korzystając z chwili przerwy Komendant zapalił papierosa.
- Szlag mnie zaraz trafi! 
Zaklął.
- Wiecie, że kiedyś w okolicy cegielni było przejście przez torowisko? Ludzie nawet coś o tunelu gadali. Że niby Niemcy mieli taki budować. Niezła bujda co?
- Chyba nie do końca... Szefie.
Wtrącił się Libski i korzystając z postoju opowiedział swemu szefowi przebieg i rezultat swych działań w cegielni.
- No to ładnie... Komendant chciał coś jeszcze dodać, ale szlabany na przejeździe uniosły się i Nysa ruszyła z kopyta na sygnałach, uniemożliwiając dalszą rozmowę. Kiedy radiowóz wjechał na teren Budrębu, milicjanci pobiegli do biura. Już na wejściu Rybicki, głosem nie znoszącym sprzeciwu, zawołał do jednego z pracowników.
- Szybko dawać kogoś z kluczami do tego Waszego schronu.
- Ale? O co chodzi? Tam jest zawsze otwarte...
- To prowadźcie nas tam. 
Mężczyźni wspólnie z pracownikiem Budrębu szybko dotarli na tyły zakładu do starego schronu przeciwlotniczego z lat 50-tych. Po wejściu do środka i zapaleniu światła Libski zawołał:
- Piotrek! Jesteś tam?!
- A gdzie niby mam być?
Z głębi pomieszczenia dało się słyszeń stłumiony głos milicjanta patrolówki.
- No to jesteśmy w domu. Panie Komendancie. Piotrek wracaj do cegielni. 
w sporej sali zawalonej starymi meblami, zakurzonymi maszynami, pod jedną ze ścian milicjanci znaleźli przykryte workami niewidoczne spod wejścia fanty z włamań do cegielni. Wiertarki, narzędzia.
Niestety nie było tam wszystkich skradzionych przedmiotów. Zapewne sprawca część rzeczy wyniósł wcześniej poza teren zakładu. Stróże prawa odetchnęli z ulgą. Sprawa była rozwiązana. Należało, jeszcze tylko znaleźć sprawcę.
 ✍✍✍
- I co znaleźli w końcu tego złodzieja? Panie Pawle.
Pytam starszego pana, w którego domu położonym na przedmieściach Londynu, goszczę za pomocą komunikatora internetowego. 
- Tak, młody człowieku. Znaleźli. Nawet większość skradzionych fantów odzyskano. Pewnie się zastanawiasz co taki prosty robotnik jak ja - Paweł Zielony, mógł wymyślić, czego cała nasza rejonowa milicja nie mogła wymyślić. Oni po prostu działali zgodnie z tym czego ich w szkołach i na kursach nauczono. Po drugie nie mieli dostępu do pewnych hmm...? Jak by to nazwać? Środków... Poza tym, może nie byłem starym pracownikiem cegielni, ale dobrze ją już poznałem. Kiedyś, jak wspomniałem byłem harcerzem. Nie raz bawiliśmy się w tropicieli. Podchodziliśmy obozy innych drużyn. Często bawiliśmy się także w detektywów. Materiały i informacje czerpaliśmy ze "Świata Młodych", była kiedyś taka gazeta. 
Wymyśliłem, że skoro złodzieje zawsze wiedzą kiedy w zakładzie nie ma zbyt wielu ludzi, nie zostawiają żadnych śladów i nie wynoszą nigdy niczego poza ogrodzenie. No i skoro milicjanci nie nakryli ich nigdy poza terenem głównej hali, to trzeba było zmusić bandytów do tego żeby sami się nam pokazali. Wymyśliłem, żeby dokładnie wysprzątać podłogę w hali i posypać ją ciemnym pyłem z pieca. Wiem! Pomysł prosty, wręcz naiwny. Ale okazał się skuteczny.  Podłoga w cegielni była szara. Po ciemku, pył nie rzucał się w oczy. Mogliśmy to zrobić bo akurat zakład miał planowaną przerwę w produkcji na konserwacje sprzętu. Ludzie podostawali urlopy. Złodzieje w nocy mogli kraść w najlepsze. 
No i udało się. Oni, a właściwie on tego nie zauważył, ale doświadczony milicjant poszedł po śladzie jak pies za zającem. Tu mój rozmówca zaśmiał się rubasznie.
- Wie Pan, Panie Dziennikarzu, może i oni kiedyś sprzęt mieli mniej nowoczesny, ale czasu na łapanie złodzieja to na pewno mieli więcej. Ale do rzeczy.
- Pewnie zastanawia się Pan co to był za tunel?
- No cóż?
Odpowiadam.
- Słyszałem czasem takie głosy od starych mieszkańców o jakimś przejściu przez tory w tym rejonie miasta. Ale wszyscy pamiętali przejście naziemne. O tunelu nikt nic nie mówił.
- Widzi Pan. Ten tunel pod torami to tam był jeszcze przed wojną. Rosjanie jak budowali tory, wbrew temu co się teraz jeszcze o nich czasem mówi, działali wtedy zupełnie logicznie. Niech Pan spojrzy na mapę i usytuowanie torów. Wszędzie wały, albo nasyp. Pomiędzy znanymi Panu dzisiaj przejazdami jest dobrych kilka kilometrów. Musiało być coś jeszcze pomiędzy, w środku. 
I było. Był tam tunel, do którego prowadziła opadająca w dół przy torach droga. Dzisiaj ta droga to znana pewnie Panu, ulica "Na Uboczu". Sam tunel był oczywiście z cegły. Może nie był zbyt szeroki, ale wóz mógł tamtędy swobodnie przejechać. Zresztą, podobny tunel tylko większy do dzisiaj przecież znajduje się kilka kilometrów dalej w kierunku Torunia.
Wybuchła wojna. Około roku 1941 tereny przy przejściu po jednej i po drugiej stronie zajęło wojsko niemieckie. Cegielnia, tartak, stolarnia weszły pod zarząd służb logistycznych Wehrmachtu. Stały się zapleczem dla działań organizacji Todt. W 1944 r. Niemcy na terenie gdzie dziś jest "Budręb" założyli prowizoryczny obóz dla niewolników pracujących przy budowie umocnień wojennych. Tereny te były praktycznie niedostępne dla Polaków. Działająca w okolicy niewielka komórka polskiej organizacji podziemnej była bardzo słaba.  Niemcy żeby ułatwić sobie transport z jednej strony miasta na drugą, postanowili poszerzyć i rozbudować tunel pod torami. Jednak prace zostały przerwane, przez coraz gorszą sytuację na froncie. Wobec coraz bardziej realnego zagrożenia ze Wschodu, zmieniły się priorytety. Nacisk położono na rozwój infrastruktury obronnej. Budowlańcy zdołali tylko zrobić kanał techniczny, którym mieli ciągnąć linie telefoniczne, rury itp. Wie Pan, oni budowali inaczej niż my. Najpierw rury a na końcu kładło się nawierzchnię drogi. Nie tak jak u nas po wojnie. Odwrotnie. Che che. 
- Ale do rzeczy... Kilka miesięcy przed ewakuacją, szkopy wymyślili sobie, że włączą cegielnie do systemu obrony Torunia. Postanowili zasypać tunel, ale pozostawić przejście do kanału technicznego. Teren wyrównano. Po zachodniej stronie torów mieli pobudować bunkry. Kanał miał umożliwiać przemieszczanie się z jednej strony na drugą. Dodatkowo chcieli zaminować stary tunel pod torami i w razie czego wysadzić torowisko. Oczywiście prace były prowadzone w tajemnicy. Na mieście rozgłaszali dyskretnie, że likwidują stary przejazd, ponieważ jego struktura dawno nie remontowana zaczęła ulegać degradacji pod wpływem ciężaru transportów wojskowych. Dla niepoznaki przejazd kolejowy poprowadzili górą. To dlatego dzisiaj jeśli ktoś pamięta, że było tam przejście to przed oczami ma właśnie ten nowy naziemny przejazd. Jednak i te prace zostały przerwane. Główna linia umocnień została zawężona i przeniesiona bardziej na północ za rzeczkę Trączynkę. Aby zapobiec ingerencji w tajny tunel, od strony cegielni wejście zamaskowano w pomieszczeniu technicznym płytami stalowymi. Bo nie powiedziałem Panu chyba, że kanał techniczny został przedłużony, aż do pobliskiej cegielni.
Wlot po drugiej stronie ukryto natomiast w zwykłym betonowym zbiorniku na wodę. W wizjach powojennego świata, kanał ten miał posłużyć niemieckim partyzantom w przejęciu kontroli nad infrastrukturą gospodarczą powojennej Polski. 
Po wojnie zaczęto w tym miejscu budować Zakład Produkcji Maszyn "Budręb". Oczywiście jak każdy porządny zakład, którego produkcja miała znaczenie strategiczne dla obronności kraju, musiał mieć schron. Tu Pan Paweł uśmiecha się ironicznie pod nosem. 
I zaczęto taki budować. Powstał w miejscu gdzie był pozostawiony przez Niemców zbiornik na wodę. Oczywiście budowa schronu była tajemnicą. Dookoła ustawiono parkan. Wokół budowy, terenu pilnował patrol wojska. W trakcie prac natrafiono na niemiecki kanał. Rozminowano go. Coś tam ktoś może i przebąknął o tym, żeby odbudować przejście pod torami, ale zwyciężyła jednak opcja militarna nad gospodarczą. Skoro miał być schron - to musi być schron!
Ówczesna władza raczej nie posługiwała się logiką w działaniu. Schron wybudowano. Jednak wprowadzono w pierwotne plany pewną modyfikację. Poniemiecki kanał przyłączono do nowej budowli jako tunel ewakuacyjny, albo po prostu miał on służyć dodatkowo pracownikom cegielni. Nie wiadomo. Nikt nie zastanawiał się nad tym, czy podłączenie takie ma sens z punktu widzenia projektantów schronu i czy nie zepsuje to jego walorów obronnych. Ma być i już! Zamontowano dodatkowe metalowe drzwi. - I... Mój rozmówca na chwilę zawiesza opowieść. 
- I schron... zamknięto. Zakład nie wykorzystywał go nigdy nawet do ćwiczeń Obrony Cywilnej. Dlaczego? Ponieważ budowy nie ukończono. Nie podłączono tam telefonów, wentylacji, oświetlenia, agregatów prądotwórczych. Dlaczego? Bo zmieniły się plany i "Budręb" przestał mieć znaczenie strategiczne dla obronności kraju. Ale niedokończony schron, pozostał.
Z biegiem lat stał się magazynem nieużywanego sprzętu. Nikogo nie interesowało co znajduje się za metalowymi drzwiami na końcu sali. Z czasem wśród pracowników zakładu rozeszła się informacja, że za "tajemniczymi" drzwiami miała być druga sala. Ale z braku funduszy budowę przerwano a powstałą wnękę zabezpieczono po prostu na lepsze czasy pancernymi drzwiami. Przejście przez tory funkcjonowało tam jeszcze do końca budowy zakładu. Potem teren Budrębu wchłonął przejazd. Ponieważ nie było tam dróżnika, był zbyt niebezpieczny i stał się bezużyteczny. Został zablokowany na stałe i postawiono ogrodzenie. Z czasem Kolej przebudowała torowisko i zlikwidowała zupełnie przejazd. Ślady po nim pozostały tylko w pamięci ludzkiej i na starych mapach.
Mój rozmówca na chwilę przerywa opowieść i popija łyk herbaty ze szklanki.  
Pewnego dnia w "Budrębie" w latach 70-ych został zatrudniony nowy dozorca Janusz B. Pracował tam kilka lat. Poznał dokładnie zakład. W nocy kiedy nie mógł spać, chodził po całym obiekcie. Ponieważ w drzwiach schronu popsuł się kiedyś zamek, miał dostęp także i do jego wnętrza. Zainteresował się także naszymi "tajemniczymi" drzwiami. Którejś nocy udało mu się otworzyć pordzewiałe zamknięcia. Jakież było jego dziwienie, gdy za nimi zamiast niedokończonej sali zobaczył długi korytarz. Jeszcze bardziej się zdziwił, kiedy korytarz zaprowadził go do sąsiedniej cegielni.
Na początku miał pewne opory, ale jak to mówią "okazja czyni złodzieja". Ponieważ dozorujący oba zakłady znali się i często w nocy prowadzili ze sobą rozmowy telefoniczne z "cieciówek", zawsze wiedział kiedy cegielnia ma przerwy w produkcji.
Doskonale wiedział kiedy może wejść na jej teren niezauważony i coś sobie zabrać. Przyznał się nawet do tego, że kilka razy przypadkowo prawie został nakryty przez pracowników cegielni, kiedy wynosił jakieś fanty. Jednak udało mu się nie wzbudzić ich podejrzeń. Zawsze na robotę chodził w skradzionych stamtąd firmowych ubraniach roboczych.
W kaskach na głowie, w nocy przy słabym oświetleniu wszyscy wyglądali tam podobnie. 
Ten proceder trwał ... prawie 5 lat! Ponieważ na początku kradł tylko cegły, w ilości jaką zdołał zabrać jednorazowo, nikt nawet tego nie zauważył. Jednak potem rozszerzył swoją działalność. No i w końcu przegiął. Oczywiście, fanty przeniesione kanałem musiał jakoś wyprowadzić poza swój własny zakład. Robił to od razu chowając gdzieś w krzakach poza ogrodzeniem. Czasem organizował sobie jakiś wózek i wtedy zbierał wszystko w schronie.
Kiedy milicjanci pamiętnego dnia, przejrzeli buty wszystkich pracowników Budrębu, okazało się, że czarny pył rozsypany przeze mnie na hali, osadził się tylko ona butach dozorcy. Podczas przesłuchania pękł i przyznał się do wszystkiego. Część skradzionych fantów odzyskano. Część Janusz B. zdążył już upłynnić. 
Prokurator zarządził nawet, przepadek na poczet kary wybudowanego przez Janusza B., niedokończonego domu. We wszystkich ścianach bowiem ujawniono cegły z emblematem cegielni. Oczywiście całej chałupy z nich by nie dał rady postawić. Ale, że nie miał na materiały budowlane żadnych rachunków a miejsc ich nabycia nie potrafił wskazać, prokurator pojechał jak to mówią, po całości. 
Sprawy odnalezienia tunelu ze względów bezpieczeństwa nie nagłaśniano. Poza tym władze obawiały się żeby mieszkańcy nie zażądali odbudowy przejścia pod torami. Obawiano się kosztów. Niektórzy decydenci podobno nawet uważali, że w ten sposób łatwiej sprawować kontrole nad jego mieszkańcami i dbać o ich bezpieczeństwo. Dziś może wydawać się to absurdalne, ale w tamtych czasach myśli władzy ludowej podążały różnymi torami, niekoniecznie logicznymi. 
Informacje o tych zdarzeniach zostały w miarę możliwości zablokowane. Co wtedy nie było takie znowu trudne. Ludzie się bali władzy. Nie było wolnej prasy ani internetu.  
Wejścia do poniemieckiego tunelu zamknięto. Pamięć o nim znowu zaczęła ulegać zatarciu wraz z umierającymi świadkami tamtych zdarzeń. Zmieniły się czasy. Cegielnia została zamknięta i rozebrana.
Mój rozmówca na chwilę przerywa opowieść.
Swoją drogą to ciekawe, że podczas rozbiórki nikt nie odnalazł tego przejścia? Zastanawia się Pan Paweł. 
- Tyle czasu Cegielnia popadała w ruinę, że pewnie wszystko tam się pozapadało. Pamiętam, że były tam jakieś studnie i zapadliska, ale kto by się tym przy rozbiórce przejmował. Po co robić sobie dodatkowe problemy.
 Odpowiadam. 
- Hmm. Pewnie i racja. Nikt. No może poza mną i żyjącymi jeszcze milicjantami nie pamięta o podziemnym przejściu pod torami. Ale oni się rozpili i nikt nie wierzy w ich opowieści.
- Wszyscy przeszli nad tym... (Nomen omen? Tak to się chyba mówi? Che che.) tunelem do porządku dziennego. Pan jest pierwszą osobą, która zainteresowała się tymi wydarzeniami sprzed lat.
- No cóż. Historia kołem się toczy Panie Pawle. Zamyślam się. 
Rozmawiamy jeszcze chwilę.
Na zakończenie umawiamy się na kolejną video-rozmowę za kilka dni. 

👇
I na tym koniec opowieści dziwnej treści. 
Historia ta została przeze mnie wymyślona od początku do końca. Nazwy i nazwiska powstały w mojej wyobraźni.
Zmieniłem w niej miejsce akcji, żeby przypadkiem jakiś czytelnik nie uznał ich za fakty. 
Do jej napisania zainspirowały mnie informacje, na które pewnego dnia zwrócił mi uwagę mój Znajomy (pozdrawiam). 
Szczerze powiedziawszy uznałem je za żart. Nie... Niemożliwe! Pomyślałem.
Jednak ostatnio coś mnie tchnęło i korzystając z wolnych chwil, zacząłem dokładnie przeglądać stare mapy Aleksandrowa Kuj.. Nie wierzę! Przecież to widać tu wyraźnie. jak mogłem tego wcześniej nie zauważyć.
Czyżby coś co od wielu jest jest marzeniem mieszkańców Aleksandrowa Kuj. kiedyś było i nikt o tym nie wie?
Wszystkich mieszkańców od lat denerwuje przejazd kolejowy. Przebiegający przez centrum miasta i nieustannie paraliżujący komunikację w mieście. 
Wielu pamięta jeszcze czasy realnego socjalizmu, kiedy kolej przeżywała rozkwit. Mieszkańcy pamiętają tzw. przetoki prowadzone na torach w biały dzień. Podczas których lokomotywy przesuwały wagony z jednej strony przejazdu kolejowego na drugą przez dobrych kilka minut. 
Z jaką ulgą został wśród mieszkańców przyjęty początek budowy nowego wiaduktu tuż przy przejeździe. 
Stary wiadukt był dość daleko od "centrum" i czas oczekiwania na otwarcie szlabanów, częstokroć równał się czasowi obejścia przeszkody starym wiaduktem. 
Do miasta wreszcie zawitała cywilizacja. Niestety, cywilizacja ostatnimi czasy ponownie opuściła Aleksandrów Kujawski. 
Nowy wiadukt stał się stary i nie remontowany rozsypał się. A stary póki co dalej stoi... Super. Ciekawe jak długo...? Dobrze, że kolej podupadła i już przetoków nie robią. Chciałoby się złośliwie powiedzieć.
Niestety cywilizacja nie była tak samo łaskawa dla kierowców jak dla pieszych. Do dzisiaj komunikacja pomiędzy dwiema połówkami miasta jest co jakiś czas wstrzymywana przejazdami pociągów. Samochodów przybywa i korki robią się coraz dłuższe. A rozwiązań nie widać. Co prawda, niejednokrotnie obiło mi się o uszy, że podobno Niemcy chcieli wybudować w Aleksandrowie przejście podziemne. Ale czy to prawda, nie wiem. 
A tymczasem. Czyżby bajka o tej budowli miała w sobie jakąś cząstkę realności? Może to nie jest taka bajka jak się wydaje?
🚉
Otóż na starych przedwojennych mapach w rejonie mniej więcej dzisiejszych zabudowań Szpitala Kolejowego i "Budkruszu", po stronie zachodniej oraz na wysokości ruin cegielni po stronie wschodniej, wyraźnie widać oznaczenia wiaduktu lub innego przejścia pod torami. Przejście to zdaje się łączyć, boczną odnogą (dosłownie jest to dzisiaj ulica Boczna) ulicę Narutowicza z ul. Kościelną. 
Ciekawe, że na mapie zostało to oznaczone podobnie jak "wiadukt" na Białych Błotach i przepust rzeki Tążyny.    
Proszę oto analiza przedwojennych map Aleksandrowa Kujawskiego.

Mapy wskazują na stany z lat 30-tych. Tutaj jeszcze sytuacja przedmiotowa jest słabo widoczna, ale idźmy dalej. Spójrzcie poniżej.

Dziękuję za poświęcony czas. Aby kontynuować przeglądanie starszych wpisów kliknij na link "starsze posty" lub wejdź w archiwum.