Zapraszam do przeczytania mojego nowego opowiadania, zainspirowanego opowieściami bliskich i znajomych. Starałem się przed publikacją sprawdzić tekst, ale może się zdarzyć, że ulegnie on jeszcze korekcie. Jeśli Was zainteresuje, proszę o komentarze i uwagi.
Partyzant
Błażej Skrzetuski nie chciał złożyć broni. Chciał dalej walczyć o taką Polskę,
jaką znał z czasów, kiedy chodził przed wojną do szkoły w Grudziądzu. Polskę
wolną od czerwonej zarazy.
Jego koledzy z oddziału nie podjęli tego ryzyka.
Uwierzyli nowej komunistycznej władzy w obietnice o spokojnym życiu i budowie
nowej wolnej ojczyzny. Zostawili go samego. Ich oddział został rozwiązany a broń
ukryta w lesie. Ale Błażej nie miał do nich o to pretensji. Wojna przecież
skończyła się. Niemcy przegrali. Na wielu z nich w domach czekały rodziny.
Niestety wkrótce okazało się, że te piękne obietnice były kłamstwem. Nowa
władza nie zapominała tak łatwo. Z oddziału tylko on pozostał przy życiu.
Wszyscy koledzy zniknęli bez śladu. Ich bliscy jeszcze mieli nadzieję, że
chłopcy z lasu do nich wrócą. Błażej wiedział, że z rąk nowej władzy mało kto
wychodzi żywy.
Błażej
Skrzetuski nie miał nikogo bliskiego. Jego najbliższych wymordowali Niemcy, zaraz po kapitulacji w 1939 r. Żołnierze Wehrmachtu puścili z dymem jego
rodzinną wioskę.
Później,
kiedy pojechał z pocztą konspiracyjną do partyzantów z terenów wschodnich,
dowiedział się, iż wioska w której mieszkała druga część jego rodziny została
także zrównana z ziemią, tyle że przez Rosjan. Tam też nikt nie ocalał.
Wtedy załamał się. Na rok został
odsunięty od działalności konspiracyjnej. Z czasem jednak, żal po stracie
najbliższych w jego sercu zamienił się w nienawiść do wrogów. Stał się maszyną
do zabijania. Niemiecki aparat bezpieczeństwa zaczął go traktować jako wroga z głównej
listy. Skrzetuski nie przejmował się tym. Wiedział, że gestapo zna jego
nazwisko i historię życia. Nigdy niczego przed nikim nie ukrywał. Nigdy nie
chował się pod pseudonimem. Jego bliscy zginęli. Nikomu z nich nie mógł już zaszkodzić swoją działalnością. Stał się katem wykonującym wyroki podziemnego
państwa polskiego.
Do A. trafił
po kilku miesiącach samotnej walki z milicją. Ukrywał się w lesie i walczył
dopóki przypadkowych cywili z biało-czerwonymi opaskami na rękach, zwerbowanych
przez nową władzę nie zastąpiło regularne wojsko Korpusu Bezpieczeństwa
Wewnętrznego. Musiał wtedy zacząć uciekać, aby uniknąć złapania i
śmierci.
Opuścił swój
ukochany las i udał się do A. do starej znajomej z Grudziądza, jeszcze z czasów
przedwojennych. Kiedyś nawet mieli się ku sobie, ale ich szkolna miłość
skończyła się wraz z wejściem w dorosłe życie i przeprowadzką dziewczyny do A.
Maria
Skowrońska mieszkała w starym pamiętającym zabory rosyjskie dworcu kolejowym.
Była żoną polskiego oficera, który zaginął zaraz po wybuchu wojny. Odnowili
swoją starą znajomość, kiedy oboje zaczęli działać w tej samej organizacji
podziemnej. Kobieta w swym mieszkaniu udzielała noclegu konspiratorom
przemieszczającym się po okupowanym kraju. Punkt był wręcz wymarzony, gdyż
przez dworzec przewijało się wielu podróżnych i nikt nie zwracał uwagi na
obcych. Może tylko nieliczne co bardziej wścibskie sąsiadki wyrażały czasem między sobą negatywne opinie na temat jej moralności, kiedy udało im się przyłapać obcych
mężczyzn ukradkiem wychodzących nad ranem z jej mieszkania. Elegancki i
schludny wygląd kobiety dodatkowo jeszcze napędzał wyobraźnię dworcowych
strażniczek moralności.
Skrzetuski
mieszkał u niej kilka miesięcy, tuż pod nosem Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego.
Zdobyczny pistolet
Mauser C96, swoją ulubioną broń - spadek po pewnym gestapowskim szpiclu, wraz z
kilkoma sztukami amunicji i niemieckim granatem, ukrył na strychu dworca na
jednej z belek stropowych.
Dworzec w A.
został wybudowany w czasach zaborów. W czasie wojny trochę podupadł jego
wizerunek. Kiedyś przewijało się przez niego tylu podróżnych co w największych miastach Europy. Obecnie stracił jednak na znaczeniu.
Skrzetuski
jak przystało na dobrego konspiratora, natychmiast po przybyciu na miejsce
przeprowadził rozpoznanie terenu. Rozpytał przedtem wnikliwie swoją znajomą na
temat zwyczajów panujących na dworcu, rozkładu przejeżdżających przez niego
pociągów i rozmieszczenia lokalnych posterunków milicji. Zaplanował także drogi
ucieczki z kryjówki.
Okazało się wtedy, że Skowrońska posiadała w
piwnicach dworca pomieszczenie z pewnym ciekawym metalowym włazem. Wg
właścicielki było to wejście robocze do starego systemu pompującego wodę do
obiektów dworca z płynącej w pobliżu A. rzeczki. Prawdopodobnie, dawne
pomieszczenie techniczne w którym był właz, zostało adaptowane na piwnice lokatorów.
Skrzetuski
postanowił sprawdzić co kryje podziemny kanał. Intuicja podpowiadała mu, że
kiedyś wiedza o nim może mu się przydać.
Pewnej nocy,
kiedy mieszkańcy dworca już spali, zabrał ze sobą latarkę i ruszył na zwiad.
Korytarz, do którego wejście prowadziło z piwnic dworca, był około 130 metrowej
długości wąskim przejściem, które łączyło się z właściwym, szerokim na
półtora i wysokim na prawie dwa metry kanałem. Kanał ten w stosunku do
przejścia z dworca był położony około półtora metra niżej. Lewa jego część,
południowa jak się okazało była zawalona gruzem i niemożliwa do przejścia. Po
prawej w kierunku północnym przed Skrzetuskim rozciągał się zdający się nie
mieć końca tunel. Nikłe światło małej latarki oświetlało zbudowane z cegieł
ściany na odległość paru metrów. Dalej była paraliżująca ciszą pustka.
Podłoga kanału była wypełniona do wysokości kolan warstwą lodowatej i mętnej
wody. Skrzetuski nie czuł w niej jakiegokolwiek nurtu. Widocznie gromadziła się
tu deszczówka i może wody gruntowe. Idąc, podświadomie rejestrował przebytą pod ziemią odległość
mierząc ją krokami. Partyzanckie doświadczenia i wielokilometrowe wędrówki z
oddziałem po lesie bez oświetlenia w zupełnych ciemnościach sprawiły, że jego
umysł jak licznik notował metry. Po 15 minutach przebył około 180m. w linii
prostej. W ciemności trudno było to z całą pewnością stwierdzić, ale wydawało mu się, że kanał przebiega mniej więcej po linii prostej.
W pewnym
momencie Skrzetuski, nagle zobaczył przed sobą ścianę. - Koniec? Żadnego
wyjścia?
Okazało się jednak, że kanał skręcał gwałtownie i biegł dalej
pod kątem 90 stopni w lewo. Po przejściu następnych 200 metrów Skrzetuski
ponownie zakręcił tym razem ostro w prawo. Idąc próbował wyobrazić sobie gdzie się aktualnie znajduje, biorąc pod uwagę zabudowę miasta na powierzchni. Według jego rachunków
musiał przemieszczać się zgodnie z położeniem głównych ulic miasteczka.
Po przejściu
około kilometra stwierdził, że o ile nie pomylił się w obliczeniach to
musiał już wyjść poza teren miasta. Zmierzał chyba gdzieś w kierunku Torunia.
Na powierzchni powinien już być las. Jeśli znajdzie jeszcze jakieś wyjście na
górę to trasę ucieczki będzie miał opracowaną.
Po przeszło
godzinie marszu Skrzetuski w świetle latarki dojrzał nad sobą prowadzącą do
góry studnię. W ścianę została tutaj wmontowana metalowa drabina. Kiedy wspiął
się na górę po jej szczeblach, drogę zablokowała mu metalowa pokrywa. Spróbował
ją poruszyć. Wymagało to sporego wysiłku, ale w końcu żelastwo zazgrzytało i
przesunęło się na bok. Z góry posypał się piasek, utrudniając na chwilę
widoczność. Kiedy jednak chmura pyłu opadła, oczom Skrzetuskiego ukazało się
bezchmurne niebo.
- Jak na
razie jest dobrze - Skrzetuski powoli i ostrożnie, przez otwarty właz zaczął
wysuwać się na powierzchnię. Jego nos natychmiast poczuł znaną mu i tak przez
niego kochaną woń lasu. Delikatny powiew wiatru schłodził spocone czoło.
Dookoła było pusto i cicho. Tylko drzewa szumiały jednostajnie.
Wyczołgawszy
się na powierzchnię, przez chwilę leżał na plecach delektując się błogim
spokojem, którego przez ostatnie kilka lat tak rzadko doświadczał. Patrzył w
rozgwieżdżone niebo, które tyle razy służyło mu za drogowskaz. W kontaktach z
innymi ludźmi nigdy nie pozwalał sobie na chwile słabości. W głębi duszy miał
już jednak dość wiecznego uciekania. Miał dość walki. Miał dość wszystkiego.
Coraz częściej docierała do niego myśl, że przegrał. Za Niemca wszystko było
jasne. Byli dobrzy i źli. Teraz sam już czasem nie wiedział kto jest jego
wrogiem. Czasem miał wrażenie, że wszyscy są przeciw niemu. Nawet on sam...
Skrzetuski
podniósł się z ziemi. Strząsnął z siebie nerwowo bród z ubrania. Jakby
jednocześnie chciał otrząsnąć się z myśli, które go naszły. Rozejrzał się.
Zdawało mu się, że poza nieregularnym szumem drzew dociera do niego jeszcze
jakby szum wody. Ruszył przed siebie, tam skąd ten szum docierał. W odległości
kilkudziesięciu metrów stanął na brzegu rzeczki meandrującej między drzewami. -
W razie czego będzie można zgubić pościg. Jutro wybierze się tu za dnia i zrobi
dokładniejsze rozpoznanie. Rozpyta Marię. Teraz trzeba wracać - po drodze
zakrył włazem wejście do studzienki, zamaskował piaskiem ślady swojej
działalności i ruszył przez las kierując się gwiazdami w stronę miasta.
Ucieczka
Była
niedziela. Dzień upalny i senny. Powietrze gęste i lepkie jak kisiel,
zwiastowało nadchodzącą burzę. Zaczynał się dziesiąty tydzień odkąd Skrzetuski
pojawił się w A. Jego gospodyni wmówiła sąsiadom, że jest jej kuzynem z
dalekiej wsi, który po stracie najbliższej rodziny, szuka swoich dalszych
krewnych. Po części było to w sumie nawet zgodne z prawdą. Sąsiedzi
przyzwyczaili się szybko do nowej twarzy. Nikt już nie zwracał większej uwagi
na przybysza. Dopiero co powstająca Milicja Obywatelska miała inne problemy,
ważniejsze niż przejmowanie się coraz liczniej przybywającymi do A. ofiarami
wojennej zawieruchy. Całą swoją uwagę skupiali wtedy na zamieszkujących te
tereny od dawna lub sprowadzonych podczas wojny Niemcach. Zorganizowano dla
nich nawet obóz przejściowy w nieczynnym młynie parowym przy ul. Wilsona. Na mieście
ludzie gadali, że w młynie słychać strzały po nocach. Ale kto by się tam tym
interesował. Każdy miał zbyt dużo swoich problemów.
Skrzetuski
tej nocy nie spał w mieszkaniu Marii. Czasami jakiś wewnętrzny głos podpowiadał
mu, że lepiej będzie nocować na strychu, na prowizorycznie przygotowanym posłaniu.
Tak było i dzisiaj.
O godzinie
piątej rano obudziło go walenie w drzwi dobiegające z korytarza.
Zerwał się
natychmiast z ukrytego za starą szafą posłania. Za meblem, dach dworca obniżał
się pod kątem tworząc przy podłodze wnękę w której leżał. Było tam niewielkie
okno przez które dostawało się do środka światło. Wielka szafa stojąca wśród
nagromadzonych na strychu rupieci szczelnie zasłaniała to co kryło się za nią.
Szafa stała pusta, więc Skrzetuski wymontował z niej tylna płytę, którą
następnie ponownie zainstalował w taki sposób, że dało się ją odsuwać i
przechodzić na posłanie z tyłu.
Teraz Skrzetuski
opuścił kryjówkę, uchylił drzwi prowadzące na klatką schodową i ostrożnie
wyjrzał na zewnątrz. Na dole pod drzwiami mieszkania stało dwóch mężczyzn w
mundurach. Jeden z nich walił pięścią w drzwi. Okrzyk "otwierać
milicja!", który rozszedł się nagle po korytarzu, odarł z niego resztki
snu płosząc je jak gołębie z dachu uciekające przed drapieżnikiem.
Skrzetuski
zamknął cicho drzwi i podszedł do skrytki w której ukrył broń.
Sprawdził
stan amunicji w magazynku. Przeładował, wprowadzając pocisk do komory. Jeśli
czuł jakąś, choćby niewielką nutę strachu grającą melodię na jego nerwach to
wraz z charakterystycznym odgłosem wydanym przez broń, zniknęła ona zagłuszona
przez pobudzający rytm marsza. Od razu poczuł adrenalinę napływającą do ciała.
Zaczął działać jak maszyna do zabijania. Kilkuletnie doświadczenie bojowe to
był jego kapitał, który miał za chwilę wykorzystać w nierównej walce z
liczebniejszym, ale mniej doświadczonym przeciwnikiem.
Skrzetuski
po wcześniej ustawionych na strychu w piramidę rupieciach wspiął się na belkę
znajdującą się pod włazem zamykającym wyjście na dach. Otworzył klapę i
wyczołgał się na spadzisty dach. Powoli zsunął się do krawędzi dachu w miejsce
gdzie na ścianie był zainstalowany drut piorunochronu. Rozejrzał się dookoła. Plan
ucieczki miał przygotowany wcześniej. Wiedział, że jego prześladowcy nie będą
długo czekać na to, aż ktoś raczy im otworzyć drzwi do mieszkania w którym
spodziewali się go zastać. Wyważą drzwi a kiedy stwierdzą, że w środku go nie
ma, przeszukają cały budynek zaczynając od strychu a na piwnicy kończąc. Musi
dotrzeć do piwnicy, która była jego drogą ucieczki przed nimi.
Ale najpierw
musiał zsunąć się dwa piętra w dół po piorunochronie. W odległości
pięćdziesięciu metrów w pobliskim parku zobaczył auto z napisem MO na drzwiach
a obok pojazdu kręcącego się milicjanta. Mężczyzna sprawiał wrażenie jakby w
ogóle nie interesował się tym co robią jego koledzy na dworcu. W tej
chwili sprawdzał chyba stan ogumienia. Nikogo innego na szczęście przed
budynkiem nie było. Z dachu rozciągała się panorama na pobliskie sady owocowe i
ukryte w nich domy. Jednak wzrok partyzanta w tej chwili był skupiony tylko na
odbiór tego co dla niego niebezpieczne.
- Jest
szansa! - Skrzetuski myślał i od razu działał.
Zaczął
zsuwać się po dość cienkim drucie, starając się nie wykonywać gwałtownych
ruchów. Całe ciało miał napięte do granic wytrzymałości mięśni. Wreszcie stanął
na ziemi. - Teraz szybko.- Ruszył biegiem przy ścianie w kierunku wejścia do
klatki schodowej. Miał do przebiegnięcia trzydzieści metrów. Tam czeka na niego
niebezpieczeństwo. Wiedział, że w środku na pewno spotka wroga. Miał tylko
nadzieję, że drzwi będzie pilnował tylko jeden milicjant. Liczył na zaskoczenie
i siłę ognia swojego Mausera. - Jeszcze pięć, cztery, trzy metry do wejścia. -
Wzrok rejestrował odległość. Nagle z tyłu usłyszał krzyk - Stój milicja!
- Za późno. Już był w środku. Przed sobą zobaczył w cieniu obszernej, ale
mrocznej klatki schodowej dwie odwrócone do niego plecami postacie w mundurach.
Pierwszy mężczyzna zanim się obejrzał otrzymał mocne kopnięcie w plecy.
Zaskoczony, tylko jęknął upadając na podłogę. W tym czasie drugi funkcjonariusz
instynktownie odsunął się od niebezpieczeństwa. Odwrócił się i zaczął unosić do
góry lufę swojej Pepeszy na wysokość oczu. Jednak Skrzetuski przewidział to.
Lewą dłonią zablokował unoszące się do góry, zimne żelazo pistoletu
maszynowego. Odsunął Pepeszę w swoje lewo, jednocześnie kierując przygotowanego
do strzału Mausera w brzuch wroga. Rozległy się dwa jednoczesne strzały. Pocisk
z Pepeszy utkwił w ścianie dworca. Pocisk z Mausera wbił się w brzuch
milicjanta. Przebił się przez narządy wewnętrzne. Uszkodził kręgosłup i
wyleciał na zewnątrz, ginąc gdzieś w mroku. Skrzetuski nie miał nawet czasu na
to, żeby sprawdzać czy jego przeciwnik zginął na miejscu. Ważne, że był
unieszkodliwiony.
Pozostał
jeszcze drugi milicjant, który w tym czasie odwracał się już w jego kierunku,
sięgając jednocześnie ręką do kabury z pistoletem u pasa. Druga kula z Mausera
wbiła się w leżącego, zanim jego ręka dotarła co celu. W okolicy serca na
mundurze leżącego mężczyzny pojawiła się czerwona plama, która świadczyła o
tym, że strzał był celny. Skrzetuski jednak już tego nie widział. Zanim na
drugim piętrze klatki schodowej rozległy się odgłosy butów zbiegających w dół
mężczyzn, był już w piwnicy. Klucz do kłódki pomieszczenia w którym było
wejście do podziemi nosił zawsze przy sobie. Szybko uniósł właz studzienki i
zsunął się w ciemność. Nie zamykał już włazu za sobą. Wiedział, że to strata czasu.
Prześladowcy już zbiegali do piwnicy. Nie czekał aż zorientują się, którędy
uciekł. Trasę ucieczki znał na pamięć. Ruszył przed siebie przy nikłym świetle
osłanianej ręką latarki. Nim dotarł do pierwszego zakrętu, usłyszał za sobą huk
wystrzału. Milicjanci strzelali na oślep w ciemność, kierując pistolety w
pojawiający się przed nimi gdzieś w głębi błysk latarki.
Partyzant
biegł skulony. Wiedział że biegnąc prowadzącą prawie idealnie na wprost linią
korytarza jest narażony na trafienie. Kiedy tylko słyszał huk wystrzałów upadał
natychmiast przed siebie na dno kanału, zanurzając się prawie cały w lodowatej,
rozbryzgującej się na boki brudnej wodzie. Miał przewagę nad ścigającymi bo
wiedział co jest przed nim. Oddalał się od pościgu. Odgłosy z tyłu były coraz
słabsze. Kiedy dobiegł do miejsca w którym kanał gwałtownie skręcał w prawo
uspokoił się. Wiedział już, że pościg go nie dogoni.
Kiedy dotarł
wreszcie do wyjścia kanału w lesie miał już w głowie plan jak pozbyć się
goniących go, raz na zawsze.
Teraz ze
zwierzyny zmienił się w drapieżnika. Wdrapał się po metalowych klamrach studni.
Gdy znalazł się ponad stropem głównego korytarza i przestał być widoczny z
wewnątrz, zatrzymał się. Powoli i ostrożnie zaczął się obracać głową w dół.
Jedną stopę zaklinował wciskając ją za pałąk jednej z klamer i ustawiając tak
aby czubek buta opierał się o metal. Obrócił się w powietrzu bokiem zsuwając
się i opierając o wąskie ściany studzienki. Zawisł na jednej nodze tak, że ręce
i głowę miał już w obrysie kanału. Drugą stopą zaparł się o jakiś występ w
ścianie po wykruszonej cegle. Podciągnął się trochę do góry opierając lewą rękę
o metalową klamrę, tak żeby nie było go widać. Teraz prawą ręką sięgnął do
kieszeni wewnątrz kurtki. Wyciągnął z niej metalowe jajko w kolorze
szaro-zielonym - Eihandgranate 39. Chciał zatrzymać pościg i liczył, że siła
rozrywającego się w wąskim pomieszczeniu ładunku wybuchowego spowoduje chociaż
częściowe zniszczenie korytarza. Liczył na to, że warstwa ziemi ponad
korytarzem zakamufluje zniszczenia a odległość na jaką rzuci granat odsunie
zasięg siły wybuchu od studzienki w której się znajdował. W ten sposób
uniemożliwi tym którzy będą później szli korytarzem, dojście do studzienki i
jednocześnie opóźni odnalezienie miejsca z którego wyjdzie na powierzchnię.
Maksymalny promień rażenia granatu miał ok. 6 metrów. Zapalnik miał opóźnienie
4,5 sekundy. Musi działać szybko. Po chwili oczekiwania Skrzetuski usłyszał
zbliżające się odgłosy kroków milicjantów.
W tym
momencie przypomniał sobie jak z kolegami przed wojną zaczytywali się w
powieściach Sienkiewicza. Przypomniał sobie samobójczą wyprawę Kmicica podczas
obrony Częstochowy i wysadzenie szwedzkiej armaty. Poczuł przypływ
adrenaliny.
- Teraz! -
Ostrożnie zawisł głową w dół. W ciemności rozświetlanej przez promienie słońca
dochodzące z góry ujrzał majaczące sylwetki trzech mężczyzn. Zębami
wyciągnął sznurek uruchamiający zapalnik granatu i cisnął go w ciemność. Jego
umysł samoczynnie rozpoczął odliczanie.
- Tysiąc
jeden.
Błyskawicznie
zaparł się rękami i nogami, odwrócił się i wyswobodził stopę zza klamry. -
Tysiąc dwa. - Plusk metalowego jaja w wodę zlał się w jedno z krzykiem
milicjantów. - Granat!
- Tysiąc
trzy. - Skrzetuski wystawił głowę na powierzchnię i siłą rąk wciągnął się do
góry ponad powierzchnię ziemi.
- Tysiąc
cztery. - Podziemny wybuch wstrząsnął ziemią. Ze studzienki podmuch wyrzucił
chmurę wody i czerwonego pyłu.
- Naści
piesku kiełbasy. - Cytat z jego ulubionej przedwojennej szkolnej lektury był w
tym miejscu adekwatny do sytuacji. Był zawsze dumny z tego, że nosi nazwisko
jednego z bohaterów sienkiewiczowskiej trylogii.
Teraz leżał
zmęczony obok włazu. Słońce wznosiło się coraz wyżej na niebie. Jego zmysły
wcześniej otumanione eksplozją powoli zaczęły rejestrować odgłosy lasu,
delikatny powiew wiatru i szmer płynącej nieopodal rzeczki. - Pięknie. -
Pomyślał.
- Nie. To
jeszcze nie koniec. - Zerwał się z ziemi i zajrzał do studzienki. Cisza. Chciał
wskoczyć do wnętrza i sprawdzić czy nieprzyjaciel został wyeliminowany, ale
stwierdził, że ryzyko wystawienia się na strzał, jeśli ktoś na dole przeżył
jest zbyt duże. Zasunął właz na otwór i oddalił się w kierunku rzeczki.
Będzie szedł jej korytem pod prąd. Postanowił, że poszuka schronienia na
pobliskim poniemieckim poligonie artyleryjskim. Utrzymujący się w lecie niski
poziom wody w rzece umożliwi mu poruszanie, ale zamaskuje ślady jego butów.
Jeśli jego prześladowcy odnajdą miejsce w którym wyszedł z kanału na pewno
spróbują pójść jego śladem. Co prawda w to, że mogą posiadać psy tropiące
raczej wątpił. Jednak wśród milicjantów często zdarzali się byli
"leśni", którzy mogli dobrze orientować się w terenie. Dzień jeszcze
się nie skończył. Dopiero o zmierzchu będzie w pełni bezpieczny.
Atak
Dowodzący
saperami Rosjanin klął siarczyście, otrzepując mundur z piachu. Przed nim
znajdowały się opuszczone budynki gospodarskie. Mieszkańcy jeszcze na początku
wojny zostali wysiedleni przez faszystów. Wehrmacht przejął polski poligon
artyleryjski na początku wojny, do testów nad nowymi egzemplarzami broni i nie
potrzebował tu świadków swych poczynań. Wieś do której należały przed wojną
zabudowania cała była poryta okopami piechoty. W jej centrum Niemcy wkopali
niewielki schron dla karabinu MG. Przedpole umocnień było zaminowane i
saperzy oczyszczali teren aby poligon mógł być w przyszłości, znowu miejscem
ćwiczeń. Tym razem dla żołnierzy spod znaku czerwonej gwiazdy.
Jak dotąd rozminowanie
odbywało się bez zakłóceń. Przed chwilą jednak studnia w opuszczonej wsi z
której żołnierze dotąd czerpali wodę, zamieniła się w rumowisko. Po oficerze
Zastajewem, który próbował ugasić pragnienie wodą z wiadra pozostało
tylko wspomnienie. Studnia jak i cały teren w bezpośrednim sąsiedztwie obozu
wojskowego zostały wcześniej dokładnie sprawdzone. Dookoła terenu pilnowali
wartownicy. To była pułapka zastawiona niedawno. Sądząc po sile wybuchu, ktoś
podczepił w studni granat przeciwpancerny. - Ktoś odpowie za to! Możliwe, że to
był sabotaż...
Dowódca
odwrócił się na pięcie i podszedł do swojego auta. Co prawda Zastajew był
dobrym saperem i wiele wódki razem wypili, ale nie zamierzał rozczulać się nad
jego trupem. Wojna to nie zabawa. Zresztą, los się w sumie do niego uśmiechnął.
Zastajew był dla niego konkurencją do wyższych stanowisk. Tylko oni dwaj mieli
tak długi staż wojenny. Reszta to żółtodzioby, którzy zajęli miejsce poległych.
Wsiadając do auta, zwrócił się do kierowcy. - Misza. Na dzisiaj koniec.
Jedziemy do sztabu. Niech polaczki wyczyszczą teren. Ja się tu sam z bandytami
użerał nie będę. - Odjeżdżający mężczyźni nie zauważyli, że na niewielkim
wzgórzu porośniętym bujną roślinnością, jeden z krzaków poruszył się a leżący
pod nim mężczyzna wyczołgał się poza zasięg wzroku żołnierzy.
...
Skrzetuski
wiedział, że obóz rosyjskich saperów znajdował się na terenie opuszczonej,
starej wsi poligonowej. Rosjanie wybrali to miejsce przede wszystkim ze względu
na dostęp do studni z wodą. Skrzetuski zamierzał to teraz wykorzystać przeciw
nim. Do obozu zbliżył się niepostrzeżenie jak duch. Jednak Rosjanie nie
przejmowali się specjalnie ochroną. W okolicy nie było nigdy żadnych większych
polskich oddziałów partyzanckich, które mogłyby teraz stanowić dla nich
zagrożenie. Niemcy strzegli tych terenów w czasie wojny jak oczka w głowie,
głównie z racji umiejscowionego tu poligonu. Skrzetuski postanowił działać
równie arogancko i bezczelnie jak panoszący się na jego ojczystej ziemi
Rosjanie. Przyczajony w krzakach, czekał tylko na odpowiedni moment by
zaatakować. Wiedział, że ryzykuje, ale pragnął zginąć w walce a nie w
kazamatach ubeckiej katowni.
Kiedy tylko
jeden z rosyjskich saperów oddalił się na chwilę od towarzyszy i zbliżył się do
olbrzymiego leja po bombie, za potrzebą, Skrzetuski natychmiast podczołgał się
za jego plecy. Odczekał, aż żołnierz zapnie rozporek w spodniach i wtedy
zaatakował. Cicho jak kot podniósł się z ziemi. Jedną ręką chwycił ofiarę za
twarz, zatykając ręką usta w których uwiązł krzyk. Przedramię drugiej ręki w
tym samym czasie szybko i zdecydowanie zacisnęło się na szyi. Skrzetuski miękko
osunął się na plecy w gęstą trawę, ciągnąc na siebie szarpiącego się żołnierza.
Nogami oplótł jego ciało, uniemożliwiając mu wyrwanie się z duszenia.
Śmiertelny uścisk nie trwał długo. Po kilku sekundach ciało Rosjanina
zwiotczało a z ust wydobyło się ostatnie charczące tchnienie. Polak rozebrał
żołnierza i założył jego mundur. Następnie wstał i zdecydowanie ruszył prosto w
kierunku obozu. Idąc, cały czas rzucał spod głęboko wciśniętej czapki ukradkowe
spojrzenia na mijanych Rosjan. Prawą rękę trzymał cały czas, zdawałoby się
luzacko w kieszeni spodni. Znajdował się tam ukryty jego pistolet, gotowy do
oddania strzału. Jedno podejrzane spojrzenie a Skrzetuski był gotów szybko
wyciągnąć broń, strzelić i uciec do lasu. Liczył na zaskoczenie wroga.
Jednak jego
pewny krok nie wzbudzał podejrzeń. Przez nikogo niezatrzymywany dotarł do
studni wokół której były ustawione namioty Rosjan. Skrzetuski zakręcił korbą i
zaczerpnął wiadrem zaczepionym na łańcuchu z głębi studni wodę. Wyciągnął
wiadro i je przechylił. Woda była zimna i orzeźwiająca. Rękawem otarł
mokrą twarz na której krople potu zmieszały się z wodą. Następnie ponownie
zaczepił wiadro na haku. Oparł się o cembrowinę i dyskretnie wyciągnął spod
kurtki granat z którego wcześniej wykręcił zabezpieczenie. Stielhandgranate 39
był wyposażony w długi drewniany trzonek wkręcony w metalowy korpus z ładunkiem
wybuchowym. Na drugim końcu trzonka znajdował się nakręcony kapturek skrywający
pierścień podczepiony na sznurku do zapalnika. Skrzetuski wcześniej do
metalowego kółka podczepił dodatkowy kawałek sznurka, który teraz drugim końcem
przywiązał do obudowy studni. Następnie granat przywiązał innym sznurkiem do
uchwytu wiadra. Pułapka była gotowa. Skrzetuski ostrożnie opuścił granat do
środka studni. Granat ważył ponad pół kilo. Próba opuszczenia wiadra z
podczepionym ciężkim balastem w dół powinna napiąć sznurki i doprowadzić do
detonacji.
Cała ta
operacja trwała nie więcej jak kilka minut, ale Skrzetuski bał się, że ktoś w
końcu zainteresuje się jego poczynaniami. Kiedy skończył, odwrócił się i jak gdyby
nigdy nic ruszył w kierunku lasu. Nikt go nie zatrzymywał. Nikt się nim nie
interesował. Kiedy znalazł się poza zasięgiem wzroku Rosjan zaczął biec. Wspiął
się na pobliskie wzgórze i ukryty w wysokiej trawie obserwował obóz.
Na efekty
swych poczynań długo nie musiał czekać. Po około 15 minutach z jednego z
namiotów wyszedł żołnierz i skierował się w kierunku studni. Z daleka widać
było na jego mundurze dystynkcje oficera. Kiedy Rosjanin zbliżał się do studni,
Skrzetuski poczuł jak adrenalina znowu wypełnia mu całe ciało. Oficer doszedł
do cembrowiny i przeciągnął się. Złapał wiadro i spuścił do otworu. Drugą ręką
zdecydowanie zakręcił korbą. Skrzetuski bardziej teraz domyślał się niż
dostrzegał i słyszał co robi jego ofiara. Rosjanin w momencie kiedy wiadro
opadło w dół usłyszał charakterystyczny dźwięk odbezpieczanego niemieckiego
granatu. Zanim do mózgu doświadczonego sapera dotarła informacja o zagrożeniu a
oczy dostrzegły zaczepiony na cembrowinie sznurek, jego ciało instynktownie
obróciło się chcąc uniknąć zagrożenia. Niestety dla Rosjanina nie było już
ratunku. W powietrzu rozległ się huk a drewniane elementy studni poderwane falą
wybuchu uderzyły w żołnierza zabijając go na miejscu. Pozostali Rosjanie padali
na ziemię lub chowali się za zasłonami naturalnymi chcąc ochronić się przed
zagrożeniem. Jedynie jeden żołnierz - także oficer, stał niewzruszony i
rozglądał się dookoła. Tylko trzymany w jego ręce pistolet i wtulona między
barki głowa świadczyły o tym, że wydarzyło się coś szczególnego. - Weteran -
pomyślał prawie z szacunkiem Skrzetuski i wymierzył przyrządy celownicze
swojego pistoletu w kierunku oficera. Zanim jednak ściągnął spust, jego cel
odwrócił się, wskoczył do auta i odjechał. Skrzetuski schował broń i wycofał
się z pola walki przez nikogo niezauważony.
Koniec walki
Był
sierpień. Obława trwała już drugi dzień. Pierścień ubecki zaciskał się wokół
partyzanta jak pętla na szyi skazańca. Był coraz ciaśniejszy. Wiedział ze
w końcu zaciśnie się do końca. Czekał na śmierć jak na wybawienie. Jednak teraz
kiedy koniec był coraz bliżej instynkt przetrwania znowu przejął kontrolę nad
jego umysłem. Wiedział że przegrywa, ale jego wola walki opętana rządzą ofiary
z krwi wrogów nadal próbowała chronić go przed niebezpieczeństwem. Zmuszała go do
biegu pomimo zmęczenia. Podpowiadała plany zasadzek i możliwości przerwania
śmiertelnego pierścienia. Nakazywała chronić się przed patrolami w
zagłębieniach gruntu. Umysł Skrzetuskiego analizował także jednocześnie
ostatnie dni jego życia. Podobno tuż przed śmiercią ofierze przed oczami staje
całe życie. Skrzetuski przed oczami miał samotną chatę chłopa u którego czasem,
podczas pobytu w lesie korzystał z dobrodziejstw domowego ogniska. Chłop
nazywał się... - Jak on się właściwie nazywał? Słowiński? Chyba tak -
Skrzetuski nie zapamiętał nazwiska mężczyzny który pomógł mu przetrwać te
kilka ostatni dni. Pamiętał jednak dobrze twarz człowieka z którym minął się w
wejściu do kościoła w G. Skrzetuski po kryjomu spotykał się z księdzem który
był jego jedynym źródłem informacji o świecie. Mężczyzna ten wchodząc do kościoła
nie zanurzył ręki w wodzie święconej i nie przeżegnał się. Zachowywał się
nerwowo i unikał jego wzroku. Wtedy Skrzetuski najzwyczajniej uznał to za
zwykły przypadek. Później kiedy ksiądz proboszcz przedstawił mu tego mężczyznę
jako nowego kościelnego również niczego podejrzanego w tym nie widział.
Walerian Skarżyński - bo tak kazał na siebie wołać - tak jak nagle pojawił się
na plebanii tak szybko tez zniknął. Wkrótce potem księdza aresztowano a na
Skrzetuskiego zorganizowano obławę. Teraz Skrzetuski już był pewny ze Skarzyński,
czy jak tam on się naprawdę nazywał był podstawionym agentem bezpieki.
Obserwował poczynania księdza a przy okazji dowiedział się także o
Skrzetuskim.
Gdyby nie wrodzona czujność partyzanta, obława zakończyłaby się pewnie na terenie
kościoła w G. Była już godzina 17:30 kiedy partyzant dotarł do zlokalizowanego
w centrum poligonu niemieckiego bunkra. Nie była to co prawda budowla w której
mógłby bronić się dłuższy czas, ale miał przynajmniej dach nad głową i nie czuł
się już jak zaszczuty przez psy wilk. Schron służył hitlerowcom do obserwacji
skutków działania ich broni testowanej na poligonie. Nie miał takich mocnych
ścian jak schrony bojowe i nie posiadał chronionych otworów strzelniczych.
Skrzetuski po wejściu do schronu usiadł pod ściana przy wejściu i czekał. Po
kilku minutach usłyszał zbliżające się coraz bardziej odgłosy obławy. Ubecy
mieli ze sobą dobrych tropicieli. Pobliską leśną drogą, pod wzgórze na którym
stał bunkier zajechała ciężarówka. Spod plandeki zaczęli wysiadać żołnierze. W
kilka minut wzgórze było szczelnie otoczone leżącymi postaciami. Pierwszy
ostrzał bunkra rozpoczął ciężki karabin maszynowy. Pod jego ogniem osłonowym do
schronu podczołgali się dwaj żołnierze. Jeden z nich ostatnie 30 metrów
dzielące go od wejścia do budowli pokonał biegiem. Kiedy jego plecy oparły się
o poniemiecki beton, wyciągnął zza pasa kilka powiązanych ze sobą granatów i
krzyknął - Wychodź! Poddaj się! - Skrzetuski chciał mu odpowiedzieć ze nigdy
tego zrobi, ale żołnierz nie czekał na odpowiedz. Zaraz po jego okrzyku do wnętrza
schronu wpadły granaty. Skrzetuski zakrył twarz rękami a z jego oczu pociekły
łzy. - Tobie Boże... - Wybuch był tak silny, że betonowa konstrukcja schronu
nie wytrzymała i runęła w chmurze piachu i pyłu.
Pamięć
22.08.1952
r. na placu Wolności w A. zgromadził się tłum ludzi. Wszystkie organizacje i zakłady pracy wystawiły swoich reprezentantów. Była tam także młodzież szkolna. Z tłumu w górę wznosiły się flagi biało czerwone, zielone,
czerwone. Przy stojącym na placu pomniku zaciągnięto wojskowe warty honorowe.
Na trybunie ustawionej na środku placu stali przedstawiciele władz miasta,
żołnierze w mundurach Armii Czerwonej i kombatanci.
Postronny
obserwator mógłby pomyśleć, że to Pierwszy Maj, gdyby nie pożółkłe liście na
drzewach świadczące o tym, że to niewłaściwa dla tego święta pora roku. Przechodząca
ulicą, skromnie ubrana około 40 paro letnia kobieta wydawała się zaskoczona
widokiem tłumów zebranych na placu. Szła zgarbiona i pomimo swojego jeszcze
dość młodego wieku wyglądała na osobę o wiele lat starszą. Przechodząc obok
jednego z mijanych sklepów, zbliżyła się do stojącego przed wystawą znanego jej
starszego mężczyzny.
- Co to za
święto? Panie Zbigniewie.
- Żadne
święto. Nie słyszała Pani, że będziemy mieli zmianę nazwy ulicy. Teraz to ma
być Zastajewskiego. Wie Pani? Pani Mario. Tego sapera co to na poligonie pod
koniec wojny zginął, kiedy po Niemcach teren rozminowywali. Ten co wszedł na
niewypał.
- Na jaki
niewypał?! - Panie Adamie. Kobieta nagle wyprostowała się a w jej oczach zwykle
pełnych rezygnacji i obojętności nagle zapłonęły ogniska wiary i odwagi. -
Przecież Pan doskonale wie jak to było. Tego Ruska wysadził w powietrze Błażej.
- Ja tam nic
nie wiem. - Sklepikarz machnął ręką, odwrócił się i chciał wejść do
sklepu
- No pewnie.
Najlepiej, udawać że nic się nie pamięta. O tym, że w kanale pod dworcem
zginęło trzech milicjantów bo ich dowódca wysadził w powietrze wejście, żeby
zatrzymać tam Błażeja też Pan nic pewnie nie wie!?
- To bzdura!
Kanał i tak miał drugie wyjście w lesie. Co by to dało? Tych chłopców zabił ten
Pani Błażej!
- Gdyby to
zrobił, na pewno by tego nie żałował... Ich dowódca nie wiedział o wyjściu w
lesie! Poświęcił swoich ludzi, grzebiąc ich żywcem w ziemi! - kobieta podniosła
głos. Kilka osób zgromadzonych na ulicy obejrzało się w ich kierunku.
Sklepikarz
po tych słowach w panice rozejrzał się wokoło i schował się do sklepu. Kobieta
odwróciła się na pięcie i zdecydowanym krokiem ruszyła w kierunku placu
Wolności. Przeciskając się między ludźmi minęła już prawie trybunę, kiedy wśród
stojących na niej osób dojrzała niskiego mężczyznę w garniturze z kilkoma
orderami przypiętymi do piersi. - To on! Co on tu robi? To przecież on zdradził
Błażeja. - Maria Sikorska pamiętała ze mężczyzna ten musiał uciekać z miasta po
śmierci Skrzetuskiego. Pomimo prób zatuszowania sprawy mieszkańcy A. z ust do
ust przekazywali sobie prawdę o tamtych wydarzeniach. Zdrajca pomimo ochrony
Partii i aparatu bezpieczeństwa musiał na jakiś czas zmienić otoczone.
Widocznie teraz aparat partyjny stwierdził że sprawa, jak to się mówi
wystarczająco przyschła a ludzie zapomnieli. Sikorska przepychała się przez
tłum ludzi. W oczach jej było teraz widać nienawiść. Ręce miała zaciśnięte w
pięści. Szła w kierunku trybuny żeby krzyczeć. Chciała tym wszystkim ludziom
powiedzieć o Błażeju, o zdradzie i pogrzebanych żywcem w kanale przez ich
dowódcę młodych milicjantach. Chciała opowiedzieć o tym jak ją potem
przesłuchiwali i bili, żeby siedziała cicho.
Od trybuny
dzieliło ja już tylko kilka metrów. - Zaraz im wszystko powie. A potem niech
się dzieje wola nieba. - Nagle w chwili kiedy miała już wyjść przed tłum, drogę
zastąpił jej jakiś mężczyzna ubrany w obszerny płaszcz i kapelusz. Chciała go
ominąć, ale mężczyzna ten jakby specjalnie ją zatrzymał. Była to chwila, ale
wystarczyło żeby zgromadzeni na trybunie ludzie zeszli na dół i zamieszali się
z tłumem. Uroczystość kończyła się. Kiedy Sikorska powiedziała
przepraszam, mężczyzna odwrócił się do niej. Nic nie mówiąc, spojrzał
tylko jej w oczy, jakby trochę ironicznie i ruszył. Sikorska zdążyła tylko dojrzeć
pod kapeluszem, ukrytą w cieniu zarośniętą i pooraną zmarszczkami twarz.
Wydało jej się ze skądś zna tego człowieka. Szczególnie to ironiczne spojrzenie
wydało jej się znajome. - Błażej!? - westchnęła, właściwie sama do sobie.
Mężczyzna nie odwrócił się. Jednak zdawało jej się że usłyszała jak mówi do
niej - Nie warto. Jeszcze nie czas.- Sikorska zatrzymała się. Zalała ją fala
gorąca. Zrobiło jej się słabo. Mężczyzna
tak szybko jak się pojawił, tak szybko zniknął. Tłum ludzi powoli opuszczał
plac. Z nieba zaczęły lecieć krople deszczu. Nikt nie zwracał uwagi na stojąca
samotnie kobietę. Krople deszczu spływały po jej twarzy. Kiedy plac zupełnie opustoszał,
kobieta powoli ruszyła do domu.
Kanał
Ekipa
przedsiębiorstwa wodnokanalizacyjnego zajmującego się instalowaniem nowych rur
kanalizacyjnych na ulicy Słowackiego w A. rozpoczęła pracę w poniedziałek, 02
września 1960 roku o godzinie 7:00. To była pierwsza po wojnie tak poważna
inwestycja w tym mieście. Do tej pory nikt nie rozkopał tak gruntownie centrum
miasta. Po miesiącu trwania robót wykopy zaczęły się pojawiać na wysokości tzw.
"prezydium", budynków będących siedzibą władz miasta.
Był 03
październik 1966 roku. Jak na te porę roku było bardzo słonecznie i ciepło.
Około godziny 11:00 jeden z pracowników pracujący w wykopie, uderzył
łopatą w ziemię. Metal zazgrzytał o coś twardego. - Znowu jakiś kamlot? -
Robotnik pochylił się chcąc sprawdzić czy kamień jest duży i zdoła go od razu
wyciągnąć. Odgarnął ręką ziemię i wyczuł pod palcami twardą powierzchnię. -
Duży - krzyknął do kolegi pochylającego się nad wykopem. Obiema rękami
odgarniał dalej ziemię chcąc odsłonić jak najwięcej. W pewnym momencie
zatrzymał się. W wykopie, w ziemi odsłoniła się szeroka jednolita powierzchnia
barwy ciemno czerwonej.
- To cegła!
- Widzę. To
chyba jakiś stary kanał? Równa ściana z cegieł. Jakby łuk. To chyba sufit? Lecę
po szefa. - Odwrócił się i grzęznąc w piachu ruszył w kierunku pobliskiego
baraku.
Kierownik
budowy jadł właśnie kanapki i popijał je kawą z przywiezionego w wakacje, z
wycieczki pracowniczej do NRD termosu. Kiedy do baraku wszedł jeden z jego
pracowników z informacją o znalezisku, niechętnie odłożył przygotowane przez
żonę śniadanie i wyszedł z baraku. Po drodze ściągnął z szafy plany starych
instalacji i urządzeń ulicy Słowackiego, zwinął je w rulon i wsadził pod pachę.
- Dupę mi zawracacie - mruknął właściwie sam do siebie i podreptał za
robotnikiem.
Kiedy dotarł
na miejsce, wskoczył do wykopu, kopnął kilka razy nerwowo w cegły, demonstrując
tym gestem poziom swojego wkurzenia i zaczął rozkładać na piachu przyniesione
plany szukając tego właściwego. Kiedy wreszcie znalazł ten którego szukał,
zaczął go dokładnie analizować. Wreszcie zrezygnowany zwinął dokumenty w rulon.
Podrapał się w łysiejącą głowę, wzruszył ramionami i rzucił do swoich
pracowników. - Nie wiem kurza twarz co to jest! Nic tu nie ma. Odkopać mi to
bardziej wokoło. Zobaczymy jak to wygląda...
Robotnicy w
pół godziny odsłonili większy fragment znaleziska. Następnie ostrożnie
przebili od góry otwór, przez który jeden z nich dostał się do środka.
Jak się okazało odsłonięty element budowli z cegieł był fragmentem kanału
biegnącego wzdłuż ulicy Słowackiego.
Mężczyzna wysłany na rekonesans, idący z latarka kanałem w stronę
północną dotarł do miejsca w którym zawalisko uniemożliwiało dalsza
penetrację. Zawrócił wtedy z powrotem do miejsca w którym dostał się do kanału
i zdał relację z penetracji. Po chwili odpoczynku ponownie zszedł na dół i tym
razem ruszył na południe. Po przejściu kilku metrów dotarł do rozgałęzienia.
Kanał w tym miejscu rozchodził się na dwie strony. Przeszedł
kilkadziesiąt metrów w lewo, kiedy nagle natknął się na gruzowisko. Promień
latarki spośród kamieni i cegieł wyłowił dwie ludzkie czaszki i mundury
pokrywające to co zostało z ciał. Obok leżały pordzewiałe elementy wojskowego
wyposażenia. - Żołnierze? - robotnik nie zastanawiał się długo nad tym co
zobaczył. Scena którą zastał tu na dole sprawiła że zapragnął jak najszybciej
znaleźć się na powierzchni. Odwrócił się i skierował do wyjścia.
O odkryciu
natychmiast powiadomiono Komendę Rejonową Milicji Obywatelskiej w A.
Funkcjonariusze,
którzy przybyli na miejsce, działali bardzo szybko. Robotników poinformowano,
że znalezione ciała należą do funkcjonariuszy milicji, którzy po wojnie polegli
w walce z reakcyjnym podziemiem. Szczątki pochowano następnie uroczyście na
cmentarzu. Na pogrzeb zaproszony został ówczesny dowódca milicjantów, będący
obecnie na rencie. Niestety nie mógł przyjść na cmentarz ze względu na ciężki
zły stan zdrowia. W prasie lokalnej można było później przeczytać, że na wieść
o odnalezieniu ciał swych poległych dawnych podkomendnych tak bardzo się
przejął, że jego serce nie wytrzymało stresu i trafił do szpitala.
Prace na ul.
Słowackiego w A. toczyły się dalej. Kanał został ponownie zasypany a zakładane nowe
instalacje podziemne, przeprojektowano tak aby nie kolidowały z dawną budowlą.
KONIEC